Sunday 27 December 2015

Sama sobie odpowiedziałam

A ja już wiem, dlaczego tak nie czułam świąt.
Po pierwsze nie poszłam do kościoła, a niezależnie od tego jak bardzo kościół jako instytucja i księża potrafią wyprowadzić mnie z równowagi, potrzebuję tego spotkania, żeby czuć się świątecznie.
Po drugie, nie siedziałam przy stole z rodziną, nie miałam pięciu i więcej rodzajów ciasta do wyboru przy porannej kawie. Dzieci nie biegały z kuzynami i nie robiły hałasu. Nie miałąm takiej chwili, kiedy uświadamiałam sobie, że o, mam dzieci, ale te dzieci mnie nie chcą, bo poszły w cały świat.
I wcale nie chodzi tu o Wigilię nie w Polsce. Choć Wigilia przecie zawsze najważniejsza była.

Pojechałam dziś z dziećmi do kościoła. Też, bo lubię śpiewać kolędy. Spotkałyśmy się tam we trzy, ja, Kasia z Emilką i Karolina z Jaśkiem i Anielą. Po mszy wprosiłam nas do Kasi na kawę. Okazało się, że pora obiadowa (jakoś nie pomyślałam wpraszając się), więc dostałyśmy obiad. A zaraz po obiedzie kawę, ciasto i koktail alkoholowy. A Kasia ma też gości z Polski.
I siadłam przy zastawionym stole, gadałam, słuchałam i dyskutowałam. I byłam sobie z ludźmi, z którymi jest mi dobrze, i dzięki którym w końcu poczułam atmosferę świąt. Wszystko czego mi było trzeba to msza i popołudnie z rodziną.

A Isa modli się do Anioła Stróża.
Mówię: Aniele Boży Stróżu mój,...,bądź mi zawsze ku pomocy.
Isa: Nie ku pomocy, do pomocy. Ku pomocy to jak kupa. I ja tak nie lubię.

Thursday 24 December 2015

Wigilia


Że małżonek nie świętuje z nami Wigilii oficjalnie wiadomo. Nie musi. Twierdzi.
Bywały czasy, kiedy było mi z tego powodu przykro, ale już się nad sobą nie użalam.
Użalają się nade mną przyjaciele, których bardzo martwi, że jestem sama. Właściwie to nie jestem, bo mam moje dzieci. I właściwie równie dobrze mogłam była przygotować wszystko i zaprosić do siebie. Nie pomyślałam o tym zawczasu i zostałam zaproszona przez 5 różnych rodzin. Nie poszłam nigdzie, bo chciałam w domu. Ale jakie to miłe, wiedzieć, że są ludzie, którym zależy, żeby nie było mi smutno w Wigilię.
Sąsiadka się okazało będzie sama, bo tak wyszło. Więc przyszła do nas. Twierdzi, że miała cudowny wieczór.

Wednesday 23 December 2015

No, święta za rogiem

Zaprosiła nas na niedzielę koleżanka, bo syn lubi pociągi tak, jak Leon i może będą się bawić razem. Przyszła też jej siostra i dowiedziałam się, że właściwie, to miała szczęście, że znalazło się u mnie okienko, bo ja mam tylu przyjaciół, że trzeba się do mnie zapisywać na widzenie. Z kilkudniowym wyprzedzeniem.
Bardzo to właściwie miłe.
Inna sprawa, że czasy kiedy otwierałam mój karnecik, żeby zapisać gości dawno minęły.
Mimo wszystko, nadal miło.
Być może to czary, być może to urok, dość, że niedziela ta zapoczątkowała szereg spotkań towarzyskich. W poniedziałek szybko chciałam jeszcze skoczyć na deptak, odebrać prezent dla małżonka, a potem pobiec do Maćka i Filipka, ale skończyło się na tym, że Maciek był u nas od rana, bo taka była potrzeba, a popołudniu ich mama została ze wszystkimi dziećmi w domu, a ja pobiegłam skończyć świąteczne zakupy. We wtorek nawiedziliśmy Anielę i Jaśka, a ponad połowe dzisiejszego dnia przesiedzieliśmy u Zosi i Antosi. I pewnie cały dzień znając siebie mogłabym wylegiwać się na złotej kanapie, gdyby nie to, że jutro Wigilia, zaraz święta i wypadałoby coś jednak przygotować.
Znalazłam przepis na ciasto orzechowe z budyniowym kremem, u pani, którą wszyscy uwielbiają, a ja drugi raz robiłam ciasto z jej przepisu i drugi raz mi nie wyszło tak jak trzeba.
I jutro pewnie będę poprawiać. Bo umówiłam się z Kasią od Emilki, że dam jej kawałek, a ona da mi kawałęk swojego.  I wstyd zanosić badziewie. A wszystko dlatego, że budyń za rzadki.

Friday 18 December 2015

Znów przedświątecznie

Przedświąteczny angielski tydzień szkolny charaktryzuje się mnóstwem wydarzeń, przedstawień, obiadów, kiermaszów i obdarowywaniem się kartkami. Mamy ich stos, wiszą już na ścianie i zabierają mi przestrzeń.


Okropne to, że najbardziej chciałabym już je zdjąc, ale poczekam jeszcze do świąt.
Czyżbym nie czuła atmosfery? Czyżby te święta nie przemawiały do mnie w żaden, nawet komercyjny sposób?
W poniedziałek Leon był królem,jednym  z trzech wizytujących. Śpiewał też z zapałem kolędy i piosenki świąteczne. A ja nadal nic nie czuję.
Isabela w czwartek brała udział w świątecznym przedstawieniu, a ja oprócz tego, że jestem dumna, że się już nie boi i mniej denerwuje na scenie, nie czuję nic.

 Całe to otumanienie nie może się brać ze zmęczenia, bo zmęczona nie jestem. Nie urobiłam sie po pachy, bo ani mięs nie piekłam, ani ciast kilkunastu nie mam zamiaru piec, ani sprzątania wielkiego nie ma, choć choinka już stoi. Nie trzeba, tu takiej tradycji nie ma. Hehe. Ani na Wigilię menu nie muszę układać i planu robić, co kiedy gdzie i czy mrozić, żeby wcześniej zrobic, bo wszystko, ale to wszystko przywiezie mi kurier od najlepszej mamy na świecie. Już jutro.
 No to o co chodzi?
Może właśnie o to, że nie muszę?
A moze po prostu o to, że nie ma w tych moich tutaj świętach ani trochę prawdziwego powodu, dla którego je obchodzę. ani trochę tego Dziecka, które kiedyś dawno przyszło na świat.

W każdym razie, mimo wszystko, szykujemy się. Kupujemy prezenty, rozdajemy kartki (które nic nie znaczą i po świętach wyląduja w recyklingu; wiem, okropna jestem) i szukamy atmosery (w moim przypadku).

Leon tworzy kartki.
-Tu powinno być black, ale zrobiłem green.
-Mogę ci przynieść.
-Nie, jak zrobiłem tak, to spoko.

Miałam dziś tu tłum ludzi w domu. Było bardzo miło, nie powiem. Dawno tak nie było. Przeżyłam.
Utwierdziłam się również w przekonaniu, że już mi się nie chce sprzątać po gościach. Dowiedziałam się też, że mam strasznie dużo zabawek, zdecydowanie za dużo i powinnam je powyrzucać.
Hm.


Saturday 12 December 2015

O Bożym Narodzeniu w polskiej szkole sobotniej

Będzie to, mam nadzieję, ostatni wpis o polskiej szkole sobotniej, do której uczęszcza Isabela. Mam nadzieję, że już nie będę musiała się denerwować. Że może o innych szkołach będę pisać, to inna sprawa, ale to później.

Ostatnie wydarzenie, w którym brałam udział jako rodzic zaangażowany to Jasełka, opłatek i spotkanie z Mikołajem. Jak zwykle wszystko odbyło się na zasadach pani de, moje koleżanki się wypieły i powiedziały, że ręki nie przyłożą. Zaśpiewaliśmy kolędy, Isabela wystąpiła jako gwiazdka i przyszedł Mikołaj. Powiedział hołhołhoł i rozdał prezenty z pomocą Pani Śnieżki. I się okazało, że się nie wyrobił i nie kupił dla wszystkich dzieci książeczeki zaplanował dostarczyć je na pierwsze zajęcia w nowym roku. Jaki fajny Mikołaj, że chce do nas przyjść po świętach jeszcze raz.



Jak zwykle jestem pod wrażeniem, jedynie żałuję, że nie zorganizowałyśmy w tym roku Mikołajek dla dzieci. Ale jeszcze nie wszystko stracone, jeszcze karnawał, jeszcze walentynki. Kto wie, kto wie...
Wróciliśmy do domu padnięci. Dzieci siadły na kanapie i odmówiły współpracy. Ja z nimi.

Monday 7 December 2015

Zimowo przedświątecznie.

W wyniku zbytniego zaangażowania w polską szkołe, jakby się nagle okazuje, że nie wiadomo kiedy nadchodzą święta, a u mnie nic, Ani rozmowy z Mikołajem nie przeprowadzone, atmosfery świątecznej jak na lekarstwo, spacery po deptaku nie urządzone, pomysłów nie ma.  Od dwóch tygodni siedzę w domu z chorymi dziećmi.
W sobotę miało się odbyć kolejne spotkanie rodziców z panią de i znów przygotowywałam się do walki.
Nie mogłam nie jechać, więc zarządziłam, że po tygodniu siedzenia w domu Isa jest już na pewno zdrowa i może jechać na sobotnie zajęcia. Poza tym nie miałam w domu niczego, co mógłby Mikołaj położyć pod poduszką. W piątek wieczorem leciałam do sklepu po cukierki, do koleżanki, która w walce jest tak samo zaangażowana jak ja, po wydruki dokumentów podważających kompetencje pani de, a na koniec zostałam oskarżona przez małżonka o zdradę. Bo to niemożliwe, żebym dwa dni pod rząd załatwiała sprawy szkolne wieczorami. Że jak wczoraj byłam na mikołajkowym spotkaniu organizacyjnym i wróciłam w oparach grzanego wina, to powinno to wystarczyć na wszelkie przyszłe starcia z panią de. Może i ma rację, ale on nie wiem, jaka siła drzemie w tej z pozoru cichej i zahukanej przez męża kobiecinie, która znalazła sposób na zarobienie mnóstwa piniędzy. Dlatego musimy stać w gotowości bojowej.

Szkołą szkoła, życie moich dzieci toczy się dalej. Po oddaniu Isy pod opiekę szkoły, zabrałam Leona na zakupy. Sprytny ten mój chłopak jest, ale jakoś mi sie udało przemycić prezenty. Bo to wiesz, Mikołajowi musimy pokazać co byś chciał dostać. Nie, my wcale tego nie chcemy.

Leon spać w nocy nie mógł. Z podekscytowania. Budził się kilka razy, aż znalazł prezent. I nie mógł już zasnąć. A z nim niestety ja.
Ale warto było.


 Dziś pieczemy pierniczki, dla dzieci ze szkoły Isabeli. Opowiadać będę znów o polskich świetach i zwyczajach, i częstować pierniczkami i keksem.  To jednak jest już trochę świątecznie.


A Isa i Leon tworzą zimowe dekoracje. Christmas Pudding z Pinwinem komuś? Narty też się znajdą.
Beze mnie to wszystko tworzą, bo  mnie dla nich nie ma. Okropna matka jestem, kurcze, okropna.


Saturday 28 November 2015

Dlaczego mnie ostatnio nie ma

No, bo chodzi o to, że na swoje nieszczęście nie umiem połowicznie i tylko trochę. Że jak już się zajmę, to zasnąć nie mogę, tylko myślę, w nocy się budzę i spać nie mogę, bo myśle, rano wstaję przed kurami i myślę.
I żeby to jeszcze co pożytecznego wyszło z tego myślenia. A tu dupa.
Polska szkoła sobotnia, bo o niej mowa, wyprowadza mnie z równowagi. Właściwie to pani derektor, szanowna derekcja, która się z choinki urwała i nie wie niczego. Chyba, że wie i stworzyła sobie plan wycyckania rodziców. Bo przecież oni nie wiedzą, a są tacy leniwi, że nie będą chcieli się dowiedzieć.
Pech chciał, zarówno mój, jak i derektorkowy, że pewnego dnia znalazłam się tam, gdzie nie powinnam się była znaleźć - przy drzwiach wejściowych do szkoły, gdzie mnie zwerbowano do pobierania składek od rodziców.
Zapytałam, no zapytałam, czy życzy sobie, żebym wzięła pieniążki składkowe do domu, czy woli sama, czy woli, żebym wpłaciła na konto szkoły.
YYYYYYY yyyyyyy yyyyyy yyyyyy, nooooo, too może pani weźmie do domu. Bo ja mam tyle zajęć i taka zabiegana jestem.
To wzięłam. Na czas nieokreślony stałam się tymczasowym skarbnikiem szkoły. Porobiłam listy klas, choć nie mam prawa znać nazwisk dzieci. Że, to znaczy, jak ja mam zbierać pieniądze od pięciu Oliwii z różnych klas? Wspominałam, że z choinki się urwała? Akurat Święta już blisko.
Ogarnęłam wszystko, a w międzyczasie wymieniłam milion wiadomości tekstowych z derektor, wysłuchałam listy żalów i trosk, bo ona w tym wszystkim sama, samiusieńka i tyle na głowie.
Pech chciał, że zazwyczaj chętnie pomagam. Ja się dowiem, pani derektor, ja pani pomoge.
Tydzień siedziałam do pierwszej w nocy, czytając, notując, zbierając, tworząc. Po tylko, żeby się to do niczego nie przydało.
Nauczyłam się jak powinna działać taka szkoła, jakie jest prawo organizacji charytatywnych, co można, czego nie i jakie są prawa i obowiązki zarządu, który szkoła kieruje. Tak, zarządu, nie pani derektor. Pech pani de, pech, że pani trafiła na kogoś komu się chciało sprawdzić i poczytać i dowiedzieć się. Pech, bo teraz widać jaką siatkę kłamstw stworzyła. I już nie potrzebuje mojej pomocy, bo za dużo wiem i złe pytania zadaje. To się wkurzam.

W międzyczasie szkolne matki wespół ze mną stwierdziły, ż należy pani derektor pomóc przygotować Mikołajki i opłatek i Jasełka. A było to na początku listopada. Nadal nie wiemy, czy sie przydamy, czy nie, a mikołajki juz 12 grudnia. A pani derektor co jakiś czas wpada na jakiś kolejny bardzo mądry pomysł. Niczego z nami nie konsultując. To sie wkurzam.

Punkt kulminacyjny nastąpił dziś. Odbyło się zebranie rodziców, na które wkurzona przygotowałam się bardzo dobrze. Inna sprawa, że niektórym rodzicom nie podobały się niewygodne pytania, które zadawałam pani de. I jeśli się komuś nie podoba w szkole, to droga wolna, usłyszałam. Nikomu nie przeszkadza, że nikt nie wiem, gdzie jest droga ewakuacyjna, że dzieci nie wiedzą co robić w razie pożaru, że nikt nie wiem, gdzie jest miejsce  zbiórki. Że nauczyciele nie sprawdzeni, że nie ma listy obecności w systemie i nie wiadomo, ile danego dnia jest w szkole dzieci.

A w tym wszystkim, wcale tego nie chcąc, zgłosiłam sie na Prezesa Rady Rodziców, bo ktoś to głupie babsko musi kontrolować. Bo ktoś musi stać blisko i patrzeć jej na ręce. Bo jej własny, ulubiony kandydat nie kwestionuje ani jednej decyzji tej paniusi, która się tytułuje Pani Dyrektor polskiej szkoły, a co za tym idzie nie robi niczego dobrego dla rodziców.

I wyszłam z tego zebrania z kacem moralnym, bo zrobiłam szopkę, której chciałam bardzo uniknąć. Bo ta szopka musiała się stworzyć, bo pani de jak polityk, na żadne pytanie nie odpowiedziała, nie dawała mi dojść do głosu i stwierdziła, że tak się dzieje, jak rodzice biorą się za rządzenie. Szkoda, że nie nauczyła się jeszcze, że właśnie tak działa każda sobotnia szkoła, że to rodzice decyduja, wespół z dyrekcją i radą pedagogiczną, a ona nie ma władzy wyłącznej.

No i jestem Panią Prezes proszę Państwa. A i tak niewiele będę miała do gadania. Chyba, że wypowiem pani de wojnę...

I nawet wizyta u Mai na Clapham nie rozluźniła moich napiętych nerwów. I nawet tam, choć i grzaniec był, i pizza, i naleśniki dla dzieci, i inne dobroci, nie umiałam zapomnieć o tym, że w nocy spać przez tę szkołe nie mogę.
I tylko coraz bardziej zdaje sobie sprawę, że nie ma sensu, i że zaniedbuję dzieci przez to wszystko.

Saturday 14 November 2015

Wspomnienia

Czytam kryminał. Rzecz dzieje się w Oslo, na starówce, przynajmniej początek. Sięgam więc po stary dobry internet, żeby sobie przypomnieć jak starówka wygląda. A to otwiera kanał norweskich wspomnień.
Szukam więc ulicy, przy której mieszkałam, bordowego domu, z niebieskimi drzwiami do garażu. Okazuje się, że okolicy już tak dobrze nie pamietam.
Dalej Facebook i moja host mother. Ma na zdjęciach córkę, która teraz ma 16 lat. Wtedy miała 4, gdy wyjeżdżałam, prawie 6. Była małą uparta dziewczynką, wiedziała czego chciała, tworzyła fantastyczne rysunki i kochałam ją jak własną córkę. Niektórzy mówili, że jest rozpieszczona. Hm, dla mnie to ona miała charakterek. Jednocześnie potrafiła być najlepszym dzieckiem pod słońcem. Uwielbiałam ją.
Kilka razy planowałam wyjazd do Norwegii, żeby się z nimi zobaczyć. Na początku dzwoniłam, oni też kiedyś przyjechali sami do Londynu na wycieczkę. Potem życie potoczyło sie szybko, urodziła się Isa, przestałam o nich myśleć.
A teraz sobie myślę, że straciłam cały ten czas, który mogłam z tą dziewczynką mieć. Jest teraz nastolatką, wyjeżdżającą na wymianę do Stanów. I już jest zupełnie obcym człowiekiem, którego musiałabym poznawać na nowo. I który pewnie już by nie chciał mnie poznawać. Ech, znów żałuje się rzeczy, których się nie zrobiło. A wystarczyło zadzwonić i raz na dwa lata polecieć do Oslo.
Zwłaszcza, że to jeden z lepszych okresów mojego życia.

A tu śnieg zaczął padać. Czyżby zima w Anglii?




Monday 9 November 2015

Św Cecylia

Zapomniałam, jakżeż mogłam była. Jakżeż.
Zapomniałam, że miał miejsce szkolny bal Wszystkich Świętych. Dla tych, którzy nie chcą i nie lubią halołina.
My lubimy, dlatego nie planowaliśmy uczestniczyć.
Było nam to jednak przeznaczone. Polska szkoła nie dostała zezwolenia na użytkowanie szkoły angielskiej tego dnia i nasza pani derektor przeniosła zabawę na 7 listopada.
Jako matki jedyne takie na świecie, nie chcąc zawieść naszych pociech, pomimo niechęci do pozostania na zabawie, przygotowałyśmy kostiumy świętych i księżniczek i stawiłyśmy się w szkole.
Pani derektor zapytała czy by tak nie można by było zorganizować jakichś zabaw. W piatek wieczorem to powiedziała. Wiem, bo mama,do której pani derektor zadzwoniła podzieliła się z nami informacją.
Będąc matkami jedynymi takimi na świecie, nie chcąc zawieść naszych pociech, pomimo niechęci do pozostania, zabrałyśmy się za tworzenie scenariusza. Ktoś przyniósł ciasto, któś kupił soczek, pączki też były. I zabawy. I impreza, o której potomni opowiadać będą. Tak była niedoskonała. Chyba, że zapomną, żeby się nadto nie denerwować.
Musiałabym zacząć się tutaj denerwować i opowiadać o niedoskonałościach organizacyjnych szkoły i pani derektor. Ale podpisałam deklarację, że będę dbać o dobre imię szkoły.
No to proszę bardzo. Isabela wygrała konkurs na przebranie tematyczne.
Od Meridy Walecznej do Św Cecyli, patronki chórzystów i kościelnych grajków.
Ps. Na tym flecie uczyłam się grać na lekcjach muzyki w 4 klasie. Kto by pomyślał...
Sama też jest flecistką. Uczy się gwoli ścisłości. Nawet koncerty daje. Wszystko, żeby chciała ćwiczyć. Bo nie chce. Ale jak mówię, że nie musi, i że chętnie przeznaczę pieniądze na jakiś inny cel, to sie oburza...




Sunday 8 November 2015

Ciociu Izo, kiedy znów przyjedziesz

Rodzinne spotkania nieuchronnie kończące się rozstaniami pozostawiają melancholię. Zawiesi mi się nad głową i muszę cierpliwie czekać aż się rozmyje.
W międzyczasie mogę się bezkarnie posmucić, że tak krótko, że już, że jak to, niemożliwe, że to przecież było 10 dni, które powinny trwać zdecydowanie dłużej. Mogę też się cieszyć tym, co było.
Ciocia Iza wróciła do domu. Po kilku intensywnych dniach, które zapoczątkowały jej wakacyjny u nas pobyt, przyszedł czas na łażenie po deptaku i relaks.
Na początek kawa, tradycyjnie w tej samej kawiarni, razem z dziećmi po szkole. Isabela nie darowałaby mi gdybym poszła bez niej. Następny punkt programu zakupy, ale że już trochę byłyśmy zakupowo odrobione, skończyło sie na kolejnej kawie i obserwacji ludzi. Jak ja to lubię... Jak ja dawno tego nie robiłam...
Zupełnie inaczej spędza się kawowy czas bez dzieci. Ech.

A na zakończenie, sprawa miała się tak.
Wstęp proszę państwa do historii. Wycieczka do Hever Castle odbyła się bez małżonka. Małżonek obiecał ugotować obiad. Zrozpaczony był, gdyż zostawiłam go z trzema rodzajami ryb, których nie dało się elegancko podać, a małżonek mój lubi elegancko. Zwłaszcza kiedy mamy gości. A tu lipa.
Ja wam zrobię pyszny obiad.  Wybieram mój dzień wolny ochotniczo na pracę w kuchni. Powiedział.
Dzień wolny przypadł w czwartek, dzień przed wylotem. Czekam, czekam, czekam. W kuchni nie dzieje się nic. Obiad podał nam więc Nandos. Bardzo dobrą decyzję podjął małżonek. Urocze zakończenie uroczego pobytu,

A nie, przepraszam. Najlepszym uwiecznieniem pobytu naszego uroczego gościa było to. Ach, zima idzie, święta idą, grzane wino będzie...




Saturday 31 October 2015

Halołin party

Wielkie zamieszanie i wiele zamętu wokół tego dnia.
Z dwóch powodów. Jeden jest oczywsity. Nie mogło się obyć bez przyjęcia z okazji i paru zabaw dla dzieci, połączonych z chodzeniem po domach i żebraniem cukierów. W związku z tym, jako współorganizator przedsięwzięcia siła rzeczy nie siedziałam.
Drugi powód jest jakby mniej oczywisty. Nie słyszałam dotąd, żeby tak głośno było o szkodliwości świętowania Haloween w świetle religii katolickiej. Oczywiście, zastanawiałam się nad tym, nie przeczę. Sąsiadka do mnie przyszła rano, żeby zapytać, czy nie mam zamiaru odwołać imprezy, bo różne rzeczy się dzieją, gdy dzieci biorą udział w takich wydarzeniach, przebrane za moce ciemnej strony. Nawet słyszała o jednym chłopcu. To, że bawił sie w ywoływanie duchów, wydawać by sie mogło, stanowić powinno istotną wskazówkę w celu uzyskania odpowiedzi na pytanie: Dlaczego źle się dla niego skończyła zabawa w Haloween? Jakkolwiek, nie było.

Analiz można znaleźć mnóstwo na stronach internetowych. Nie mam zamiaru się dołączać. Dla mnie (nas, mojej współwinowajczyni) jest to kolejna okazja, żeby się przebrać i pobawić.
I tak też zrobiłyśmy.
Nasza impreza nie miała nic wspólnego z wywoływaniem duchów, z duchami w ogóle.
Nam dobra wróżka Matka Chrzestna ukradła wszystkie dynie z okolicy, żeby zrobić z nich karocę dla Kopciuszka. I musieliśmy zrobić wszystko, żeby te dynie odzyskać.



Zadania były niezwykle trudne. Konkurs tańca, zjadanie nietoperzy bez użycia rąk. Przechodzenie przez bagno po mikroskopijnych kartkach papieru, ćwiczenia na zręczność i szybkość, głuche telefony (które nawiasem mówiąc okazały się moim rodzinnym hitem), małe czarne biedne kotki, żeby tylko wspomnieć kilka.
Ciocia Iza dzielnie nam pomagała, robiła zdjęcia i rzeźbiła bananowe duszki.

 
I taka oto bajka. 
A ja tam byłam, miód i wino piłam, a co widziałam to tutaj Wam opowiedziałam.

Friday 30 October 2015

Hever Castle.

Nóg nie czuję.
Zachciało mi sie wycieczek.
Ale.
Pierwsza przerwa w zajęcia szkolnych właśnie trwa.
Zazwyczaj obładowani jesteśmy terminami, spotkaniami i zadaniami specjalnymi. Tym razem nie ma nas prawie dla nikogo. Poniekąd.
Otóż mamy Ważnego Gościa z Warszawy, który bywa u nas raz do roku tylko i musimy wykorzystać tę okazję, żeby się na parę kolejnych miesięcy naładować rodzinną bliskością.

Ciocia Iza przyleciała w środę i zaraz następnego dnia zabraliśmy ją na rodzinne przyjęcie urodzinowe, w rodzinie mego małżonka.
Nie chciało nam się, bardzo, ale obiecałam i cóż czynić. Całe szczęście, że po wielkich ochach i achach, że to niby moja wina, bo koniecznie muszę wracać do domu, tort podano o 16 a nie 18 jak to zwykle bywa i mogłyśmy wyjść wcześniej.
W domu burza mózgów, bo jeszcze tylko piątek wolny, w sobotę impreza Halloween, a w niedzielę pewnie będzie mnie głowa bołała ze zmęczenia, więc nie ma co czekac, tylko raz dwa na wycieczkę.

Stanęło na Hever Castle, który jest niedaleko i nie trzeba pociągiem wracać do centralnego Londynu, żeby stamtąd za Londyn wyjeżdżać.
Wybraliśmy się o 10 rano. Pogoda piękna, słoneczna. Halloween za pasem, więc nadzieja na jakieś tematyczne zadania, które nam urozmaicą włóczenie się po zamkach i ogrodach.
Dojazd pociągiem do Edenbridge , a potem taksówką za jedyne 8 funtów w jedną stronę i już jesteśmy.
Nie ma to jak wyjazd planowany w ostatniej chwili. Pół godziny szukałam miejsca, gdzie mogę wydrukować kupon zniżkowy, po to tylko, żeby na końcu się okazało, że mogłam go sobie przesłać na maila.
Ale jak widać wszystko dobrze się skończyło. I oto zamek:


Zwiedzać można zamek, ogrody, trzy labirynty. Co było najmniej interesujące, zapytamy? Cóż, zameczek i wszystkie mniejsze i większe komnaty, w których Anne Boleyn spędziła dzieciństwo, gdzie mogłabym osobiście spędzić większość naszego czasu, podsłuchując królewskich tajemnic.

Wspomniałam, Halloween za rogiem. Dostaliśmy mapy z rozmieszczonymi tablicami, które miały namalowane litery. Trzeba je było poskładać, przeczytać i już można było upomnieć się o cukierka.


A miejsce to rezległe i piękne. Trzy godziny włóczyliśmy się po zakamarkach i jeszcze pewnie możnaby, gdyby nas nogi już bardzo nie bolały i nie zbliżał się czas powrotu do domu.
Ogrody włoskie, angielskie, jezioro. I BŁOTO!!!!
O nie, powiedziała ciocia Iza. JA tam nie wchodzę. W tym labiryncie MNIE nie zobaczycie.
Yhm. Za to ciocię Izę kochamy.







Tak wyglądaliśmy po wszystkim.



I jeszcze raz rzut okiem, szybkie zakupy w sklepie z pamiątkami i do domu.





Saturday 24 October 2015

Czarowanie

Myślałam, że się zepsułam, bo narzutę farbowałam na grafitowo i nagle żal mi się zrobiło tej limonkowej, bo taka piękna i już jej nie będę mieć.
I nie wiem, czego wynikiem takie zmiany. Czy zmęczona jestem generalnie, czy kto z kim przestaje, czy po prostu już nic mi się nie chce.
Od czasu do czasu mam jednak takie momenty, kiedy dzieci rozświetlają te wszystkie szare szarości, które wyprowadzają mnie z równowagi. I taki Leonek, cudny i kochany daje mi trochę tego puchatego ciepła, żeby się na chwilę chociaż rozpanoszyło.

Kiedyś, sto lat temu, byłam też taka mała, jak Leonek. Musi był to ten sam rocznik, bo podobno wspomnienia zaczyna się mieć od czwartego roku życia, a właśnie to jednie z moich pierwszych wspomnień. Znaczy pamięta się rzeczy, które wydarzyły się od czwartego roku życia.
W moich jest ciocia, która natenczas studiowała w mieście naszego zamieszkania i pomieszkiwała z nami weekendami. Pewngo dnia przyjechała i rzecze do mnie, że ona czarować umie, bo na swej drodze do nas spotkała najprawdziwszą czarownicę, która nauczyła ją czarować. I ona może mi coś wyczarować. I chętnie wyczaruje dla mnie jabłko. Nic to, że strasznie, ale to bardzo srasznie, straszliwie, najbardziej na świecie chciałam, żeby mi wyczarowała takie misie Haribo żelkowe, które towarem deficitowym były wtedy. Jabłko było i koniec. I to jabłko musiało mi wystarczyć, bo jeden wieczór, jeden kurs czarowania, jeden czar.
Dziś wiem, że tak naprawdę, to ani czary żadne, ani jabłko wyczarowanie, ani na misie nie powinnam była liczyć. Ale wtedy, wtedy wierzyłam całym serce, całą sobą, całą moją dziecięcą wyobraźnią. Wierzyłam, że te misie się wyczarują.
I mamy tu teraz Leonka, który czary uprawia w drodze z przedszkola, kiedy tatus go odbiera i z kieszeni jego da się wyczarować paczkę misi żelkowych. Że jak, że co?
A tatuś umie, choć i żadnej czarownicy nauk nie pobierał. Może dlatego, że z pomocą Leonka?
W maminej kieszeni czarów nie ma.
Ale okazuje się, że i w Leonka kieszeni coś się znajdzie. Cały jeden funt nawet. Bo wyobraźcie sobie państwo, że razu pewnego będąc w drodze do domu z przedszkola, przystąpił Leon do czarowania. Zaabrakadabrował w swojej kieszeni i wyciągnął funta. Najprawdziwszego, za którego można cukierki kupić. I to nie ja pomogłam w tych czarach.
Że te spodnie na pchlim targu kupione i wielce prawdopodobne, że jakiś chłopczyk, do którego kiedyś należały zostawił w kieszonce maleńskiej pieniążka, może wspomnę, co?
Bo może ten chłopczyk też wierzył w czary. Tak mocno jak ja kiedys, a Leon dziś?

Saturday 17 October 2015

Pasowanie na ucznia

Chodzenie do Polskiej Szkoły Sobotniej przestało już być dla dziecka problemem.
Zwłaszcza, że jak dotąd i ja bywam tam szczególnie często.
Wygląda na to, że tak pozostanie, bo ponieważ lubimy się angażować. O koleżankach moich mówię, które mają swoje dziewczynki w klasie Isabelki. Tak się złożyło, że Emilka, Aniela, Maciek, Isabela, David i Julie znają się z placu zabaw. Dodać do tego jeszcze chłopca i dziewczynkę, i klasa gotowa.

Po urodzinach Leona wyzuta byłam z całej energii i dopiero gdy wpadłam na mamę Anieli na mieście dotarło do mnie, że one się udzielają, bo pasowanie będzie dyplomy, i akademia patriotyczna.
Akademia owszem, wiem, Isabela codziennie powtarza kwestię i odlicza dni do soboty.
Ale dekoracje i cała oprawa, hm.
Spotkajmy się we czwartek, mama Anieli mówi, bo brat Anieli, Jasiek na urodzinach, z powodu choroby nie był, pogadamy.
Przy okazji kawy uczestniczyłam w rozmowach przygotowawczych i nie umiałam się, rzecz jasna, powstrzymać.
I jak zwykle w sobotę już się bezczelnie wszędzie wtrącałam.

Andrenalina wysoko, mnóstwo biegania i wieszania, ale wszelakie pochwały należały się koleżankom, tym razem.
Ja tylko zamieszanie....
A potem efekt już taki. Jak  na parę dni przygotowań do tak ważnego wydarzenia, wydaje się, wyszło więcej niż zadawalająco.
Iss wierszyk powiedziała na jednym wdechu. Świetnie, że w ogóle powiedziała.
Łza się w oku zakręciła.


Monday 12 October 2015

4 urodziny Leonka - "Tomek i przyjaciele"

Kurcze, przygotowania pełną parą. Nie śpię po nocach, ma być super.
Oczywiście, że śpię, rozplanowałam sobie wszystko i rozłożyłam w czasie, acz parę rzeczy musiałam zostawić na ostatnią chwilę. Na ten przykład, jak mam przymocować Tomka, żeby się nie przewrócił.
Malowaliśmy tego Tomka kilka dni. Takoż i pudełka do gry Rzuć sobie węglem.
 

Koniec końców wszystko poszło dobrze.
Jeszcze w sobotę, kończyłam pakowanie party bags, bo parę dzieci mi doszło, jeszcze parę pociągnięcć pędzla i ustawienie stołu i mogłam iść spać o przyzwoitej porze, jak nigdy.



A musiałam, bo pech chciał, że właśnie w niedzielę miał miejsce pchli targ, na który musiałam iść, bo trzeba mi było spodni dla Leona, których kupiłam 7 par, każda po 50 pensów. Para nowych spodni kosztuje minimum 6 funtów, więc chyba nie muszę się rozwodzić nad zasadnością wyprawy na pchli targ? Mogłabym jeszcze dodać, że to z troski o środowisko, żeby nie wyrzucać sterty zużytych, za małych ubrać na wysypisko, że to z troski o zdrowie moich dzieci, bo sprane ubrania nie mają tylu chemikalii z barwników. Ale kogo ja tu będę oszukiwać. Tak naprawdę w tym wszystkim chodzi o oszczędzanie.
Więc popędziłam na targ, wróciłam z tobołkami z wywieszonym językiem. Małżonka zastałam rzucającego się w naszej lilipuciej kuchni od gara do gara, bo cztery rodzaje curry gotował dla gości. Rzuciłam wszystko, przyjęłam pana z zamkiem dmuchanym,



 popędziłam do spożywczaka po bagietki i krewetki dla rodzinnej wegetarianki. Małżonek nadal kręcił się po kuchni.
Wróciłam. Isabela rozłożyła z Leonkiem wszystkie ciastka i chrupki, przygotowała się, pomogła Leonkowi. Małżonek kończył gotować ostatnie krewetkowe curry.
Uff.
Szaleństwo.
Ustawiłam Tomka do zdjęć.



 Przygotowałam biuro Grubego Zawiadowcy Stacji, które się co jakiś czas rozpadało



narzuciłam bardziej imprezowe wdzianko. I już mieliśmy gości.

Pierwsza tura to przedszkolacy, którzy tutejszym zwyczajem przychodzą na dwugodzinną zabawę, więc około 14 już część zaczęła się rozglądać za okryciem wierzchnim. Jakież było moje rozczarowanie, choć właściwie powinnam była być przygotowana, gdy nagle wszyscy sobie poszli.
I wtedy zaczyna się organizator zastanawiać, czy naprawdę trzeba było na dwie godziny miesiąca przygotowań.
Na stole leżały tory, oraz stał Tomek z wagonami, w których leżały bale i węgiel. Zadbałam też o zapasowe koła , w razie gdyby. Kupiłam tomkowe ozdoby na babeczki.
Mój przyjaciel internet pozwolił mi znaleźć ozdoby, które mogłam ZA DARMO ściągnąć, a następnie wydrukować.




Część gości zupełnie olała zamek dmuchany i skupiła się na torach i robieniu niewielkiego bałaganu.
Potem jeszcze tort, z którego Leon nie chciał dmuchać świeczek, bo się wstydził wszyskich dzieci i ich mam.

I goście sobie poszli.
Zaraz potem przyjechała rodzina.  Leonowi łatwiej przyszło dmuchanie świeczek ze sklepowego tortu.
Wszyscy padliśmy około 20 i ledwo wstaliśmy następnego dnia.
Dochodziłam do siebie przez cały dzień. Ale jak zwykle było warto.

Thursday 8 October 2015

Zapluj powiekę, odwróć kubek

Otóż tak, że zbliżają się wielkimi krokami urodziny Leona. Imprezę planujemy w domu, dwie naraz. Dla przedszkolnych dzieci od 12 do 14, a potem do oporu dla rodziny małżonka.
W związku z tym chciałam, żeby to moje zapuszczone mieszkanie, któremu sprzątanie już nie pomaga w wyglądaniu przyzwoicie, bo i ściany przykurzone i framugi odrapane i już nie takie białe, i szyba w drzwiach pęknięta do  wymiany, odłożona na "zrobię, przecież słyszałem pół roku temu jak mnie prosiłaś, żebym zrobił to zrobię", wyglądało choć troszkę lepiej.
Poprosiłam tedy tatusia Hanki, żeby mi wymienił sylikony w łazience, bo wolę nie odkładać na "zrobię, przecież słyszałem pół roku temu....". Się zgodził i gości miałam w związku z tym w minioną niedzielę. Na godzinę wprawdzie, bo goście na wakacje i jadą i plany mieli.
I tak sobie siedzimy i kawę pijemy, a dzieci moje ciastka zagryzają, które dla Gatti wyjęłam, kiedy tu nagle, o kurcze, wpadło coś Gatti do oka.
Złap za powiekę, ruszaj w górę, w dół, jakbyś coś chciała wytrzepać spod tej powieki i pluj jednocześnie, poradziłam.
Popatrzyłam na mnie jakbym niespełna rozumu była, posłusznie zatrzepała, ale nie wiem czy do końca zadziałało, bo Jarek skończył i trzeba im było jechać.

A niedziela piękna była.

I może ta opowieść trochę bez ładu składu i ni w kij ni w oko, ale.
We środę dostałam Hankę, na około godzinkę, bo w związku z wyjazdem na wakacje Gatti kontynuowała realizacje zadań przedwakacyjnych. I Hanka zostawiła u mnie swoją ulubioną butelkę na wodę, w czym jej matka zorientowała się dopiero po wyjściu ode mnie.
Szukaj, proszę mówi, bo to butelka dobra, w sam raz na wakacje.
Szukam, przewracam dom do góry nogami i nie mogę znaleźć. Kosz przeszukuję, dziury i zakamarki, nie ma.
Nie ma, żalę się przez telefon.
Postaw na stole szklankę do góry nogami.
Zadziała?
Nie wiem, ale Krystynie Jandzie zadziałało.
Ale kubek może być? Nie mam szklanki.

Kolejny etap poszukiwań rozpoczęłam od mojej sypialni, w drodze do której rzuciłam okiem na pokój dzieci. Pod ich łóżkiem, częściowo przykryta narzutą leżała hankowa butelka. Od razu przestała sie chować. Kubka się przestraszyła, czy co?

Saturday 3 October 2015

Polska szkoła i mamy problem

What a day...
Powiedziałby niejeden anglik.
Emocji, których mi dziś dostarczono wystarczyłoby na miesiąc.
A dzień jeszcze się nie skończył i koniec jego majaczy w dalekiej oddali.
Potomstwo w wannie plumska, co chwila dochodzi swoich praw, domagając się interwencji z mojej strony. A ja nie mam siły, zwyczajnie nie mam siły. Od przedwczoraj myślę, że to grypa, że od niej mnie te mięśnie i kości bolą, ale dziś przestałam się łudzić. Dziś już wiem, że to permanentne zmęczenie.

Zawsze czekałam na sobotę. Kończy się to łażenie z dziećmi i po dzieci cztery razy dziennie, w piżamie można pochodzić rano, kawę w niej wypić, bajki dzieciom pozwolić oglądać i zwyczajnie nigdzie się nie spieszyć i nikogo nie poganiać.
Ale nie, zachciało mi się patriotyzmu i polskości wpajania mojej córce i posłałam ją do polskiej sobotniej szkoły.
Od tego czasu czekam z utęsknieniem na niedzielę.
Sobota natomiast oznacza kolejny dzień poganiania i nerwów. Trochę mniejszych, bo tylko Isa jeździ do polskiej szkoły, Leon zostaje z Agatą i Filipem, ale zawsze.
Dodatkowo, nie takie to proste zgarnąć Isę do szkoły sobotniej. Nie chce jej się, i trudno mi ją winić. Każe się wypisywać i więcej nie płacić za lekcje.
Tylko, że odbija się na mnie i to ja muszę się z nią użerać.
Popłakałam się w końcu, bo ile można mieć cierpliwości i siły.
Moje sobie poszły, nie wiem kiedy wrócą.
I proszę bardzo, oto kolejny post o narzekaniu. A tak się starałam. Stwierdziłam nawet, że ta ponad miesięczna przerwa w pisaniu wzięła się z tego, że właśnie nie chcę narzekać, że jak nie będę pisać i narzekać, bo jedynie to robię, to uda mi się siebie oszukać, że jest świetnie. No wiecie, emocji nie ma, problemu nie ma.
No, ale wracając do soboty, więc się popłakałam, nie dlatego, że moje dziecko nie chce do polskiej szkoły, tylko, że muszę ją tam posyłać. Bo muszę. A nie chce mi się, Nie musiałabym gdyby mi nie zależało na polskiej historii i świadomości.

Koniec końców pojechała. Bo "mamo, jak chcesz, to ja będę chodzić do polskiej szkoły, zrobię co chesz, żebym zrobiła".
Zostawiłam dziecko w szkole i wróciłam do domu, gdzie Pan Właściciel przyjechał naprawiać pralkę.
To był zresztą powód, dla którego Iss nie chciała jechać. Bo ty tam nie zostaniesz i nie będziesz mnie mogła odebrać.
Dziecko przyjechało ze szkoły ze znajomym w samochodzie . Przywiozło ze sobą kolegę, zaraz doszła mama kolegi z bratem, żeby razem iść na zajęcia plastyczne o tematyce zbiorów w pobliskim kościele. Z tamtąd szybciutko na urodziny do koleżanki z klasy, gdzie towarzystwo wyszalało sie na podwórkowych huśtawkach, a potem szybko do domu.
A teraz się towarzystwo kąpie.
Ze mnie zeszło i odpoczywam.
A Iss mówi: "mamo, w polskiej szkole było ekstra, niegdy mnie z tamtąd nie wypisuj!!!"
"Ale będziesz co sobotę rano płakać, że nie chcesz jechać"
"A nie wiem..."

Friday 28 August 2015

No to koniec wakacji

Przyleciałam.
Cztery tygodnie to nic, myślałam sobie. Nie zmieni spojrzenia i przyzwyczajeń.
Jednak.
Jakżesz się pomyliłam.
Autobus lotniskowy wiezie nas z terminalu do samolotu. Za oknem lekko kropi. Obok mnie stoi matka, dziecko jej niedaleko siedzi z tatą. Zagaduje, że nawet lepiej, że już nie jest gorąco, bo ona nie lubi. Yhm,, odpowiadam zdawkowo. Pani się nie poddaje, opowiada o pogodzie, słucham jednym uchem, od czasu do czasu potakując. Aż tu nagle, jak mnie coś nie rąbnie po umyśle. "Gorąco w tej Polsce-pani mówi-człowiek zaczyna doceniać te dwadzieścia parę stopni w naszej Anglii".
Że co? W jakiej naszej!?!?
 Lekko oszołomiona wsiadam do samolotu. Easy jet łaskawie dało mi miejsce z przodu tym razem, razem z innymi pasażerami z dziećmi. Pewnie dlatego, że nie mieli kompletu.
Za mną mama z dwójką, jedno z nich półtoraroczne. I nagle znów, jak obuchem.
OOOOOOOOOOOOOOOchhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhh, jakie ty jteś piękne dziecko, tak, piękne jesteś, tak bardzo piękne, Och jakie jteś słodziutkie dziecko. Jaki ty jteś kochany. Tiutiutiutiu.
A wszystko piskliwym angielskim głosikiem.
Nie, to nie o panią mi chodzi, choć rzecz jasna, to ona, ta pani angielska stewardesa tak się napiszczała nad pacholęciem, ale o to, że tu wszyscy tak mówią. I ja nie chcę tego słuchać. Nie chcę i koniec.

No. A potem to już normalne życie. Ogrzewanie właczyłam, bo pranie będzie mi schło trzy dni bez niego, boso nie chodzę, bo mam wrażenie, że dywan mokry, a nikt go nie prał, ciepłą bluzę wyjełam i mam coraz mniej cierpliwości do moich dzieci.
A jeszcze niedawno byłam taka stonowana i wyrozumiała....

Monday 24 August 2015

Ostatni wekend

Chciałam doprawdy zrobić kolaż ostatnich zdjęć z wakacji, ale nie mam serca. Jakżeszbym mogła zamkąć wiślickie łąki w jednym tylko małym prostokącie?
Przyszedł ostatni wekend, Iza szykuje się do wyjazdu, czekamy na gości, którzy co roku nas odwiedzają, ale jeszcze zdążymy na spacer, zaległy, odkładany od dwóch tygodni. Tam, gdzie spędziłam pół wakacji nastolatką będąc, a gdzie brzęczenie w trawie jest głośniejsze niż przejeżdżające niedaleko samochody.
Miastowe mam dzieci, których nie nauczyłam co to łaki i natura. Isa głodna i zła oświadczyła, że jej taki spacer nie odpowiada i wróciła do domu. Leon został, ale głośno mi przypominał, że trawy za wysokie, gryzą go po nogach, a muchy i pszczoły latają i na pewno ugryzą go w nos.






Po powrocie trochę pomogłyśmy Kani w przygotowaniu kolacji z grilla. Poprzenosiłyśmy wszystko na dwór. Tak to wyglądało, bo resztę zrobiła sama. Nawet chlebki. Takie.


Miał ktoś taki piec kaflowy w kuchni, w którym trzeba było zapalić, a rosół z niego smakował jak żeden inny? 
Tego rosołu nie pamiętam, ale pamiętam, że jak sie ukradło w niedzielę mamie, a obecnej babci Uli,  pasek ciasta na domowy makaron i wrzuciło na ten piec, to smakowało to tak, jak te chlebki, które Kania zrobiła na gryla.

Ps Dożynki były, Iss namówiła mnie na łańcuchową karuzelę. Przeżyłam.

Friday 21 August 2015

Przyjemności wakacji cz 7


Tak się składa, że w wakacje przypadają nam dwa torty urodzinowe. Jeden dla cioci Izy, drugi dla dziadka.
Z powodu kilku zawirowań i wydarzeń, opóźniło sie świętowanie Izy, ale koniec końców, udało się.
Obydwa torty dekorowały dzieci, acz kontrola nad tym dekorowaniem była wielka i nie całkiem pozwolono moim dzieciom wykazać się artystycznie.






Wieś ma ten przywilej, że zwierzęta przewalają się przez drogę tak po prostu.
.Rzec powinnam, przewalały, kiedy ja jeszcze chodziłam nad rzekę, a między nami tłumy krów oraz owiec.
Teraz tego dużo mniej, ale że babcia prowadzi dom otwarty i nie zamyka bramek zapraszają się na jej podwórko koty i psy niczyje.
Takim sposobem dostała się do nas kotka, która przyprowadziłą szarego synka, który z kolei rozpanoszył się na podwórku, zaznaczył swoje terytorium i pozwolił się przytulić!!! Rozkochał w sobie Isę i stał się domowym kotem podwórkowym.
Niedługo potem kotka przyprowadziła kolejną czwórkę kociąt. Nie stały się aż taką sensacją.






Solenizantki zasady świętowania

Oto tort. Isabela skończyła 15 lat. Zmian wskazujących na dorastanie nie widzę. A nie, przepraszam, wszystko wskazuje na to, że PROCES doras...