Wednesday 28 December 2016

Święta

Dwa lata temu Mikołaj zostawił list i grę w "Czyj to prezent".
Nie wiem czym w tym roku Iss ekscytowała się bardziej, tym, że będzie Mikołaj (jak ona pięknie w niego wierzy), czy tym, że pewnie znów wymyśli dla nas jakąś grę.

Dwa lata temu roku Iss napisała do Mikołaja list, w którym życzyła mu wszystkiego dobrego, na który dostała do niego odpowiedź.

Dwa lata temu Mikołaj zadzwonił do drzwi, wpadł, rzucił prezenty pod choinkę i uciekł w czasie, kiedy Leon robił na górze awanturę o zły składnik garderoby.

W tym roku więc już na tydzień przed świętami planowano i knuto. Jak przyłapiemy Mikołaja.
Przede wszystkim i najpierw Leon nie może robić awantury o ubrania. Dalej, będą siedzieć pod choinką przez cały dzień.

A tu pogoda ładna zaprasza na spacer.
I nici z przyłapania Mikołaja, bo przyszedł akurat wtedy kiedy dzieci poszły pograć w piłkę
Po powrocie szaleństwo i poszukiwanie Gry, bo na prezentach ani jednego imienia, a tylko jakieś znaczki. Nie zdążyli się całkiem nawet rozebrać.
Mikołaj żartowniś nie chce, żeby było łatwo. Nie podpisuje prezentów, tylko zostawia znaczki na każdym prezencie, lub tak jak w tym roku napisy w stylu: Wesołych Świąt, Ho Ho Ho. Każdy odbiorca prezentu dostał w tym roku podpisaną kopertę (ostatnim razem woreczki, które szyłam w wigilijne przedpołudnie!), a w niej karteczkę z napisem identycznym jak na prezencie. Zabawa jak w Bingo. Trzeba uważnie sprawdzać, czy ma się karteczkę taką samą, jak na prezencie. Poprzednim razem były to figury geometryczne. Wycinane własnymi rękami cioci Kasi, mikołajowej pomocnicy.
Bardzo przez nas lubiana gra.

Gra była. A i owszem, po kolacji.
Obawiałam się, ba, ja się zwyczajnie bałam, że Leon z nami nie usiądzie, bo wigilijne potrawy to mamałygi, a on wiadomo, w takich nie gustuje.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że nie ruszył się z miejsca (bo u nas nie można od stołu wstać przez całą kolację), nie zamarudził ani razu. Zjadł tylko rybę. Isa spróbowała wszystkiego, smakowała jej tylko ryba. I fasola Jaś, na sucho.

Prezenty trafione. Przynajmniej dla Iss.
Z Leonem, wiadomo. Nigdy nie wiadomo.Od dwóch miesięcy robił listę prezentów, składającą się z numerów zestawów Lego City, droższych i tańszych. W prezencie dostał jednak Lego Ninjago, mały samochodzik i piżamkę.
Przychodzi do mnie następnego dnia z płaczem, bo on tak chciał dostać ten samolot z Lego. Mikołaj go nie wysłuchał, nie przyniósł tego co chciał. On nie zrobił niespodzianki mi, on chyba zrobił niespodziankę mamie. On spełnił życzenie mamy.

Isa zaplanowała, że pójdzie na Pasterkę, a przy okazji wykorzysta niebieski opłatek, żeby pogadać z kotami.
Idź dziecko spać, mówimy jej, będziesz zmęczona. Tyle lat żyjemy, a nigdy nie udało nam się usłyszeć jak zwierzęta gadają. Może przerywają rozmowy, gdy słyszą nasze kroki.
Okłamujecie mnie!!!!!! Ja i tak usłyszę jak zwierzęta mówią ludzkim głosem!!!!!
No i oczywiście uparła się. Wytrzymała do Pasterki. Zostałam z Leonem w domu. Isa poszła do kościoła, po czym dołączyła do nas piętnaście minut po północy. Plotka niesie, że dzielnie trzymała oczy otwarte. Tyle, że już rąk nie udało jej się kontrolować, więc kiedy poluzowała uścisk, czas było wrócić do domu.

Świąteczne dni były spokojne i powolne. Trochę jedzenia, sporo telewizji, kolędowych programów i filmów.  Jak zawsze.


Saturday 24 December 2016

Przedwigilijnie

Szał świąteczny nadal w toku.
Pierniczki, które leżały w lodówce od początku listopada, w końcu można było upiec.
Niestety nie chciało nam się dekorować i przesuwałam, i przesuwałam, i przesuwałam, i w końcu zastał nas 24 grudnia.
Całe szczęście, że babcia z Kanią rozdzieliły zadania kulinarne i artystyczne na cały miesiąc, i w dniu Wigilii nie było dużo roboty. Mieliśmy więc czas na malowanie.


 Na ostatnią chwilę kończyliśmy też kartki świąteczne, z zamysłem wysłania za granicę. Wysłaliśmy jeszcze przed świętami, ale na pewno nie doszły na święta. Najważniejsze, ze wyleciały.



 I nie całkiem na ostatnia chwilę zagoniliśmy wujka do przedświątecznej  pomocy. Proszę bardzo.



Wednesday 21 December 2016

I znów Warszawa

Znów pojechałam do Warszawy. Na kolejny etap rozmowy kwalifikacyjnej, tym razem spotkać się już  z potencjalnym pracodawcą. Rozmowa była w poniedziałek, więc po przyjeździe w niedzielę wieczorem zabrali mnie na świąteczną starówkę. Jeśli ktoś nie wie, jak wygląda warszawska Starówka w czasie świątecznym, proszę bardzo.



 Rozmowa kiepsko. Z mojej perspektywy, bo być może było inaczej.
Dostałam pomroczności jasnej. Mówiłam jakbym się z choinki urwała i obawiam się, że wypadłam bardzo średnio. Jeśli nie gorzej.
Ale nic, doświadczenie jest, a to też ważne.

Spotkałam się też z Gatti, dostałam bożonarodzeniowe ciasteczka z Wysp w prezencie. Szkoda, że nie złożyłam zamówienia, bo lubim te ciastka bardzo. Isa też lubi bardzo. Ciocia Aliss też lubi. I jak tu jedną paczkę podzielić na wszystkich??
A potem wróciłam do dzieci, a w drodze powrotnej doznałam olśnienia. Że nie ma co się tak rzucać jak wesz na grzebieniu, bo to dopiero 3 miesiące minęły i nie ma co oczekiwać, że wszystko się nagle naprawi  z szybkością świetlną. I że wszystko będzie dobrze. W swoim czasie.

Saturday 17 December 2016

Wyjazdy, kurczę

Odbyła się pierwsza rozmowa o pracę w mieście stołecznym Warszawa.
Internet podaje zestaw pięciu pytań, które są podchwytliwe, a na które dobrze jest się przygotować przed rozmową o pracę. Na przykład co pani wie o naszej firmie i dlaczego chce pani z nami pracować oraz jakie są pani wady i zalety. Całkiem to interesujące doświadczenie, takie przygotowanie do egzaminu. I chyba dobrze się przygotowałam, bo wyszłam z uśmiechem na twarzy.
Ale do domu wróciłam wykończona, a tu jeszcze babcia remonty i malowanie wymyśliła, w sam raz na święta, a Leonowi potrzeba zdjęcie do dowodu zrobić, żeby mógł za granicę jeździć.
Pojechaliśmy więc do miasta. Tam choinki na rynku i kiermasz świąteczny.
  Postanowiłam również skorzystać z usług medycyny konwencjonalnej w ramach poprawiania nastroju i pojechałam do pani doktor po tabletki radości. I choć wzbraniałam się przed tymi tabletkami od dłuższego czasu, stwierdziłam, że może jednak warto, że może jednak bez nich nie dam rady.
Dostałam wzięłam. Wieczorem czułam się jakbym się nieźle upija albo zjadła ciasteczko w Amsterdamie. Piękna sprawa, świat jawi się uroczy, bezproblemowy, słońce świeci, radość dookoła, a we mnie problemów nie ma. Taki wzlot. Można by tak żyć, gdyby tylko była to prawda, a nie wspomagany lekami wytwór mojej wyobraźni.
I chyba nie jest ze mną tak źle, bo stwierdziłam, że nie tędy droga. I że trzeba samemu stawić czoła.
Z okazji atmosfery świątecznej kolejne dekoracje, w innym już mieście.



Ps Zostałam zaproszona na drugi etap.

Monday 12 December 2016

Przedświąteczne spotkania cd.

Potraktuję to jako sukces, żem się wzięła, na życzenie dzieci wyjęła stolnicę, poszukała przepisu na proste kruche ciasteczka i pozwoliła im się bawić w pieczenie.
Dziadek aż nie mógł uwierzyć, że to ja, i że na pewno ciasto wyrabiała ciocia Kasia, ta od pieczenia ciast.
Wiadomo, że końcowe wycinanie i wkładanie do piekarnika spadło na mnie. Film się zaczął, a późne popołudnie było, a my lubimy w ciemnościach filmy oglądać.

I to taki dobry wstęp do tygodnia, który okazał się obfitować w dobre wieści.

 Przyszedł Mikołaj, podrzucił paczki pod poduszki.
Nie spałam pół nocy, bo te paczki podrzucił tak, że Leon co jakiś czas dotykał jej ręką i szeleścił. Bałam się, że się obudzi i tyle będzie spania.
A paczka bogata i wielka.
No i Leon jednak oko otworzył. Popatrzył, "No był Mikołaj" rzekł i całe szczęście oko znów przymknął.
Pobudka o 6.30. W sumie powinnam się już przyzwyczaić, bo to norma.


 W paczce obowiązkowo Tofifee, jak co roku, fartuszki przydatne przy pieczeniu, Trollowe gadżety, gra i maskotka oraz dwa kilogramy cukierów, bo Mikołaj mikołajkowy z szóstego grudnia przynosi przede wszystkim cukiery. To babcina teoria.

Nie koniec to atrakcji.
Weekend pod znakiem urodzin, po Rzeszowem. Podwójne, bo mojego kuzyna i jego syna. Za pilota robiłam w drodze do, bo trasa nieznana i bardzo mi się podobało. Na pewno urozmaicało podróż i dwie i pół godziny minęło jak z bicza trzasł.
Na miejscu basen z zimną wodą, rozrywka dla dzieci i psa. A także siłownia.
A dookoła połacie pól.
A w domu telefon i tablet dla każdego i tak wyglądały interakcje między dziećmi.
Isa się wynudziła, bo jej kuzynki skumały się i nie chciały się z nią bawić (bo one się tak kochają, że nie mogą nikogo zaprosić do swojego grona), co mnie tak rozsierdziło, że stwierdziłam, że nigdy więcej nie pojadę z dziećmi tam, gdzie będą razem te kuzynki. Oszczędzę dziecku smutku odrzucenia. Tak wiem, nadopiekuńcza jestem. Ale wkurza mnie strasznie, że takie podstawowe zasady dobrego wychowania (pobawić się razem przez jedno popołudnie i nie marudzić, przyjąć gościa pod swój dach) nie są dzieciom wpajane. Aaaa, i jeszcze tego, że się tego dziecka broni.
Dobrze, że te telefony były. I ta siłownia.


Hm. No i zadzwonili do mnie z zaproszeniem na rozmowę w sprawie pracy, na środę.

Sunday 4 December 2016

Idą święta. Hurra!!!!

Grudzień, czas przedświąteczny. Ciocia Kasia szaleje, szuka inspiracji, kawę pije w christmasowym kubku, generalnie najlepszy czas roku.
Nam się też siłą rzeczy udziela, troszkę. Uszyłam zestaw ozdób świątecznych, do wysłania za granicę. Szkoła w Sutton organizuje Jasełka i kiermasz świąteczny, a ja się do niego dokładam.



W szkole tematyka świąteczna też intensywnie poruszana. Szkoła lubi, gdy rodzice mocno się angażują. Nawet ma specjalną rubryczkę w dzienniku na szóstki.
Swego czasu przyczyniłam się do powstania drzewka, które stoi teraz w klasie, ale nikt nie powiadomił pani, że mama Isy też dołożyła pół godziny swego czasu w powstanie ozdoby, więc w rubryczce przy Isie nie ma szóstki. Jest za to przy imieniu kolegi z klasy, którego babcia namówiła mnie do pomocy.
Wkurzyłam się trochę. Najbardziej na święcie nie lubię, gdy nie wspomina się mojego imienia, gdy się narobię tak, że mi drut do tytoniu palce potnie, kiedy liście do gałęzi przytwierdzam.
Nie przypisuję sobie cudzych zasług. I jestem do bólu drobiazgowa.
Cóż, może czas zmienić przyzwyczajenia, nawyki i cechy charakteru.
Tak czy inaczej dzięki wkurzeniu powstało drzewko. Bo "ja im pokażę".
Oczywiście nie sama, bo nasza christmasowa ciocia Kasia zgadza się na udział we wszystkim, co ma choć odrobinę świąt w jestestwie.
Z rurek po papierze toaletowym (mój ulubiony materiał artystyczny) powstało takie cudo, klejone klejem na gorąco, malowane farbą w sprayu. Ozdoby w wykonaniu Isy i Leona.
Szóstka jest.



Saturday 26 November 2016

Trolle

Byliśmy w kinie. W multikinie, bo to nie takie zwyczajne i zwykłe kino. Za popcorn i napoje płaci się więcej niż za bilety. Ale, jakie kubki z trollami się dostaje, to już co innego.
Film o szczęściu. I o tym, że można je nabyć drogą zjedzenia kolorowego, szczęśliwego trolla. Tak mi nawet zaproponowała duża Iza, zjedzenie tego małego trolla z kubasa.
Okazało się potem, że nie trzeba jeść trolla, bo szczęście to zupełnie co innego, niż małe trolle, czy małe proszki.
Mój nowy ukochany film.


Każdemu trzeba obejrzeć, co mu smutno jest. Każdemu.

Monday 21 November 2016

W Gdańsku 17-20 listopad

Gdańsk, mamo, w Gdańsku było super.
I nic to, że było troszkę zimno i troszkę padało. Wycieczka nasza była fantastyczna.

Pojechaliśmy na zaproszenie koleżanki z czasów zamierzchłych, wyspowych, która to koleżanka była wtedy duszą wolną, niczym nieograniczoną.
W czasach "teraz" ma już dwu i półroczną córkę i trochę inne spojrzenie na świat.

Zaprosiła nas, bo jest również duszą dobrą, współczującą, a wysłuchawszy mej ckliwej historii, wzruszyła się i stwierdziła, że przyda mi się zmiana otoczenia.

Przygotowania trwały krótko. Nie zastanawiałam się, jakich atrakcji w Gdańsku szukać, którędy przeciągnąć moje dzieci tak, żeby nóg nie czuły. Uznałam, że plan niczego nie da, że i tak połowy nie zdołam wykonać. I poszłam na żywioł. Bardzo spokojny żywioł.

Przed-podróż kosztowała mnie kupę nerwów. Jak nigdy, nadziwić się nie mogę.
Zupełnie niepotrzebnie okazało. Bo Pendolino to piękna sprawa.


Oddzielny przedział dla rodzin z dziećmi, czteroosobowy, wieszaczki na płaszcze, prawie jak szafa, pan z herbatką, kawką lub wodą na dzień dobry od Pendolino. Tak można podróżować. I tak mogłabym zawsze. Nawet te 5 i pół godziny to żaden problem. Sama przyjemność.

Jak to zwykle z moimi dziećmi, nawet zmęczone, nie pozwolą człowiekowi pospać. Zerwały się z samego rana i trzeba już było funkcjonować.
Funkcjonowanie pierwszego dnia naszego pobytu ograniczyło się do wyjazdu do Teatru Miniatura, na spektakl "Noe".
Wybór padł jaki padł, ponieważ niczego innego nie było. Od lat sześciu napisali. Uznałam, że się nada.
Czekamy więc w kolejce, żeby wejść z kilkoma klasami i kilkoma grupami przedszkolaków, a Leon pyta, czy wzięłam tablet, żeby mu się nie nudziło.
Po 10 minutach zapytał, czy możemy już iść do domu.
I wcale się nie dziwię, bo ambitne sztuki, to nie na piątkowe przedpołudnie. O dyrygencie o imieniu Noe, któremu muzykanci uciekli z orkiestry i teraz musi grać ze zwierzętami. Mroczna, ciężka, beż wartkiej akcji, szaro-bura, brunatna. Nie na to miałam ochotę. Teksty ciężkie, wykrzykiwane niemal apokaliptycznie.
Zapewne ma ta sztuka zalety. Zapewne uczy czegoś młodzież przedszkolną. Nawet wiem, że tak jest, bo Isa była zadowolona i podobało jej się.
Mnie nie. I już.


Następny punkt programu, spacer nad morze. Całe szczęście, że ciotka-koleżanka mieszka blisko, taki półgodzinny spacer. A, że ja jestem matka okrutna i mam gdzieś, to, że nie mają siły iść, bo jeśli ja lubię, to i oni muszą lubić. Koniec i kropka. I proszę ze mną nie dyskutować.
Choć. Dyskusja wskazana. Tyle tylko, że z wdziękiem wrodzonym, stawiałam na swoim. 
Spacer piękna sprawa, dzieci szczęśliwe, przed łabędziami uciekają i je gonią. Na nogi w drodze na jedyne gdańskie molo, nie narzekają. Tam szaleństwo.
I pewnie trwałoby to szaleństwo dużo dłużej, gdyby nie to, że Leoncjusz, po prostu, zwyczajnie, jak zwykle, mnie nie słuchał.
I nie uciekał przed falą. 
I zalał sobie spodnie i butki.
I trzeba było wracać.
A ja się wydarłam, bo zestresował mnie ten wyjazd wewnętrznie, choć nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę.
Ale potem mi przeszło. Zwłaszcza, że Isa zaczęła narzekać na ból podeszw stopowych, a Leon praktycznie wył, z przemęczenia, z bólu nóg, z głodu i z całego zmęczenia. I musiałam zając się dziećmi i współczuć im. W całym tym współczuciu, w drodze do domu wstąpiliśmy na frytki.
A nad morzem tak.


Wieczorem jeszcze seans filmowy i pizza na obiadokolację i już trzeba było uciekać do łóżka, bo na następny dzień plan już był.
Wyruszyliśmy tym razem w piątkę, bo z Magdą, zwaną niegdyś Vaniliową (od syropu, który lała sobie to kawy latte, kupowanej w naszym kofiszopie, w tych zamierzchłych angielskich czasach) oraz jej córką.
Po pierwsze do Europejskiego Centrum Solidarności, na godzinną zabawę w Centrum Zabaw. Najbardziej podobał nam się zasysacz-wsysacz do tajnych wiadomości, pisanych szyfrem pieczątkowym. 
Wiadomość taką wkłada się w kapsułę, tężę w tubę ssącą i czeka się na odpowiedź od partnerów w zbrodni. Proszę bardzo.

 W samym centrum jest podobno bardzo ciekawie. Podobno, mówię, ponieważ stwierdziliśmy, że godzina w centrum wystarczy i że za długo w jednym miejscu nie służy dzieciom. Wybierzemy się z większymi dziećmi, jeśli będzie je interesować historia.

.


 Inaczej nie potrafię. Jak mnie już wypuszczą w miasto, muszę się przewłóczyć. Razem z dziećmi. Nad Motławę, do centrum miasta, na Długą.



W samym centrum turystycznym  Ośrodek Kultury Morskiej. Świetne miejsce dla dzieci, gdzie czas płynie tak szybko, że nie wiadomo kiedy mija godzina i trzeba już kończyć wizytę.

I udać się po pamiątki. Co zresztą było najważniejszym punktem programu.
Leon uparł się na stateczek w butelce u pana na małym stoliczku. Nie chciałam wydawać tam pieniędzy, bo wyglądał na cwaniaczka. Obiecałam Leonowi, że jeśli dalej w jakimś sklepie nie będzie nic wartego uwagi, wrócimy do pana. Oczywiście musieliśmy wrócić. Tyle, że nie było tam pana "z łysa głową". Na pewno więc nie był to ten stolik, z tą łódką. I koniec świata.
Skończyło się na długim spacerze, po Długiej. Kupiliśmy w końcu pamiątkę. 

W drodze powrotnej wstąpiliśmy do sklepu po napoje i popcorn, żeby w domu móc zasiąść po obiedzie na kanapie i obejrzeć film.
Po filmie w ramach kolejnej rozrywki ciocia Magda zarządziła szukanie złotych chrupek kukurydzianych w ciemnościach. Ach, co to była za wyprawa.


 A potem, a potem musieliśmy już wracać. Znów usiąść w szybkim pociągu i pożegnać się z ciocią Magdą, Zuzią i Gdańskiem. Ale. Mówimy przecież do zobaczenia, a nie żegnaj.

No cóż. A w Krakowie czekała na nas ciocia Kania. Zabrała nas na kawę i gorącą czekoladę. 
Starbucks nie podaje w Krakowie mojego ulubionego Eggnog Latte. Ech.




Thursday 10 November 2016

Rozmowy

Isa siedzi na podłodze, mantrę ćwiczy, omm-omm-omm ćwiczy.
Skąd umiesz pyta babunia. A z religii w angielskiej szkole. Mama koleżanki przyszła opowiedzieć o religii w Indiach i nas nauczyła.

A polskiej szkole o Panu Bogu. Że stworzył wszystko, opowiada mi dziecko, na naszych wieczornych pogaduszkach.
Leonowi akurat przydarzył się zły humor. Nie pozwoliłam mu się wcisnąć między mnie a Isę, bo by się zasypianie wydłużyło w nieskończoność. Najpierw by gadali, potem zaczęliby się kłócić i tyle byłoby ze spania.
A jak się już Leon wkurzył całkowicie to oznajmił, ze wcale nie Pan Bóg, tylko budowniczy nas wymyślili.
A jak mu już przeszło całkowicie to oznajmił, że już ma dobry humor. I zapytał dlaczego na niego krzyczałam, bo on nie pamięta, że miał zły humor, ani dlaczego go miał.

Isa postanowiła, że będzie aptekarką, bo można tak stać i sprzedawać i to wcale nie jest takie trudne.
Leon będzie pracował na lotnisku, ale nie będzie pilotem, tylko tym panem, który tak macha chorągiewkami do samolotu.

Dla przypomnienia, efekt naszego popołudnia z modeliną.


Tuesday 1 November 2016

O nowych starych tradycjach

Kupiłyśmy dynię, wszak Halloween od paru dobrych lat obchodzimy, dlaczego nie mielibyśmy tego robić w Polsce?
Dynia jak stała, tak stoi. Czy może leży?
Przygotowania do rodzinnego nalotu na okoliczność Wszystkich Świętych całkiem zdominowały życie rodzinne.
Po cukierki nie poszliśmy, dyni nie wyrzeźbiliśmy, stroje nie były szyte, zamieszania wokół  imprezy nie było.
Przy okazji jeszcze babcia pojechała do miastowego szpitala na konsultacje oczne, a Isa miała umówioną wizytę u dentysty, która się zresztą nie odbyła, bo gabinet był zamknięty, o czym poinformowano mnie lakonicznym smsem o treści "dzisiaj gabinet nieczynny", 18 minut przed umówioną wizytą.
Do czegoś takiego się nie przyzwyczaję. Choć dziwne to, bo panie z gabinetu są super fajne.
Dzięki temu nieoczekiwanemu zwrotowi wydarzeń mogliśmy w spokoju zjeść dwie olbrzymie porcje frytek w zakładzie żywienia publicznego, o co Isa już od dłuższego czasu bardzo prosi.

Tradycją rodzinną jest przygotowywanie stosu gołąbków. 1 listopada zawsze będzie świętem gołąbkowym, a świadomość, że może się nie zdążyć tych gołąbków przygotować paraliżuje myśli i czyny. 
Koniec końców oczywiście wszystko jest na czas i na miejscu, ale popanikować czasami wypada.
Kiedy rodzina się rozjechała pojechaliśmy zobaczyć jak cmentarz wygląda w nocy.

Dla Leona była to świetna okazja by poćwiczyć bycie Ninja i bieganie przez przeszkody.
A jeszcze rano wychodząc z kaplicy, gdzie leżą moi dziadkowie i pradziadkowie przytulił się do babci i zapytał, czy jej przykro, że ich już nie ma, a potem "a wy, kiedy zginiecie?"
I o ile łatwiej rozmawiać z dziećmi o śmierci, kiedy jest mniej abstrakcyjna, w takim miejscu.
 

Święta świętami, życie toczy się dalej.
Oglądamy za dużo bajek, jemy za dużo cukierków.
Wprowadziliśmy, razem, zasady. Co drugi dzień bajka, co drugi dzień cukierek.
W pierwszy bez-bajkowy dzień rano awantura. "To chyba ty to ustalałaś beze mnie, ja nie pamiętam, żebym się zgadzała!!!"

Następnego bez-bajkowego dnia Isa poszła do sąsiada kolegi. Założyłam, że jeśli będzie tam oglądać telewizję, na pewno mi powie.
I nie myliłam się.
Przychodzi do domu z zatroskaną miną i rzecze: Mamo, mamo, coś bardzo złego się stało. Dzisiaj babcia kolegi wysłała nas na telewizję, ale ja jej powiedziałam, że ja nie mogę, a ona powiedziała, żebym poszła oglądać, bo matka i tak się nie dowie, czy to bardzo źle, że ja oglądałam tam bajki, chociaż dzisiaj nie mogłam??? na jednym wdechu.

No i na koniec perełka pertraktacji.
Ciocia pojechała do Francji na wycieczkę. Isa też chciałaby.
Ale, że u mnie z zasobami na wycieczki krucho, odmówiłam.
Od cioci Kasi możesz wziąć, słyszę.
Że nie mogę, bo na przyjemności nie mogę zawsze od cioci, babci i dziadka brać, tłumaczę.
A jak do rodziny przyjeżdżasz, to jest przyjemność?
No jest.
No to jak od cioci Kasi na bilet do Polski dostajesz to to jest przyjemność. To na przyjemność bierzesz...
Chytra lisiczka... 

Sunday 30 October 2016

Że się nie zmieniłam

Nic się nie zmieniło okazuje się.
Może nie tak, wszystko się zmieniło, ale jakby nic się nie zmieniło.
Stopień angażowania się w życie szkolne pozostał ten sam.

Leona pasowano na przedszkolaka w piątkowe popołudnie
Niewiele dało się zdjęć zrobić, bo (tutaj następuje krytyka) nie pomyślano o tym, jak rodziców rozstawić na sali, żeby każdy widok miał przedni i uwiecznić tak ważne wydarzenie mógł na wieczność.
Jak zwykle, lub często zresztą, to bywa, nie było mnie w momencie, kiedy Pani lizakiem Leona potraktowano, bo na zaplecze musiałam uciekać, żeby kostium kaczki włożyć.
Zanim to jednak nastąpiło wysłuchałam części artystycznej, składającej się z wierszy i piosenek, które Leon wyśpiewywał i takt wystukiwał nogą.
No jakżeż dumna byłam.



I jest tutaj takim małym przedszkolaczkiem, chłopaczkiem małym i jestem bardzo szczęśliwa. Może się bawić, nie musi się uczyć czytać, poznaje troszkę literek, pory roku i wszystkiego uczy się powoli i po kolei. Tak, jak według mnie powinien się uczyć.
I pewnie, że stojąc w szeregu z zerówkowiczami z UK byłby już poważnym uczniem. Tylko po co? Po co mu ta zbyt wczesna dojrzałość?

A tak i ja też mogę pobawić się jeszcze z przedszkolakami.
Jako jedna z kaczek od Kaczki Dziwaczki.
Kostium oczywiście robiłam sama.

Sunday 23 October 2016

Pierwsze odwiedziny koleżanki

Uhu, zaliczyliśmy odwiedziny koleżanki i kolegi. Przy okazji tradycyjnie malowanie twarzy, bałagan i dużo biegania.
Potraktowano mnie farbami, żeby stado lisów mogło gonić króliczka.

Przy okazji, refleksja szkolna.
Leon, chętniej jakoś udaje się do przedszkola, choć zdarza mu się wieczorem biadolić, ręce załamywać i pytać: "ale czemu mnie zaprosiłaś do tego przedszkola, przecież wiedziałaś, że ja nie chcę!"
Przynosi też z placówki urywki wiedzy nabytej, i tak zupełnie niedawno:
Mamo, mamo, jak liście przestają być zielone i zaczynają spadać, to znak, że przyszła Pani Jesień.

Ale czasem przypomina sobie wiedzę nabytą w brytyjskiej placówce' I tak:
Mamo, mamo, ale nie, przecież to ziemia kręci się wokół słońca. 

Niby taki sam wiek, tak samo powinno się te dzieci nauczać i traktować, a tutaj proszę, wiedza stricte przedszkolna, a tam proszę, uniwersytety.




 Jesień trwa. Żeby nie było za uroczo, codziennie wychodzę z domu i nie mogę oddychać. Każdy ogrzewa dom i wodę, rozpala w piecu, i nie ważne, czy to węgiel, czy eko groszek, wszystko śmierdzi jednako. 
Takie, to jednak nic, jeszcze lepiej robi się, kiedy ktoś do pieca wrzuci plastikową butelkę, czy woreczek, żeby śmieci mieć mniej. 
I nie, że komuś się przydarzy taki smrodliwy dym z komina. Każdy śmierdzi, na rynku się gromadzi, oddychać nie ma czym. Nie ma co okna otwierać, bo świeżego powietrza nie uświadczysz.
W sobotę przyjechała do swojej babci, a mojej sąsiadki, koleżanka, której nie widziałam lat chyba 20. Zachciało nam się spacerów. Nie wiem, czy to był zdrowy spacer. Na pewno śmierdzący. 
Dowiedziałam się jednak przy okazji ciekawych rzeczy, jak na przykład to, że czasami w żłobku wywieszana jest karteczka z informacją, iż ponieważ stężenie smrodliwego powietrza przekracza normy, dzieci nie będą wypuszczane na spacer.
Podobno mieszkańcy Krakowa, bo o tym mieście mowa, mają dwa lata na wymianę pieców oraz instalacji. Do czego urzędy będą im dopłacać sto procent. I jeszcze dofinansują eksploatacje. A ludzie nie zmieniają !!!

Na poprawę humoru trochę kasztanoplastyki.

Sunday 16 October 2016

Jesienny misz-masz

Chcieliśmy zabrać Leonka na wycieczkę urodzinową w weekend.
Plan miałam i poraz kolejny przekonałam się, że plan planem, a rzeczywistość będzie zupełnie inna.
W sobotę chciałam jechać, ale wujek pojechał swą rodzinę odwiedzać, ciocię Izę zostawił, a tym samym, jedną więcej osobę do kasinego samochodu, a sam auto swe zabrał.
Już się miałam zła robić (jakbym nie mogła sama wsiąść i prowadzić dziadkowego sprzętu), ale Isa zrobiła się chora. Tak nam zwyczajnie ją zawiało z gorączką i ogólnym osłabieniem.
Do lekarza jej nie zabrałam, dobrze za granicami wyszkolona, kurowałam metodami domowymi.

Siedzieliśmy w domu, a pogoda była kiepściunia.
A kiepściunia sprzyja pracom manualnym.
I tak na przykład rozpoczęliśmy produkcję broszek, które mam nadzieję będziemy sprzedawać na andrzejkowym festynie w szkole.
Zaangażowaliśmy całą prawie całą rodzinę.



 Na załączonym obrazku, obowiązkowo kawa, coś do kawy oraz ciastka, które nasza ukochana Ciocia od Ciastek upiekła. Szczególnie przypadły mi do gustu te z masłem orzechowym.

Pomimo tego, że Isa się pochorowała, a do samochodu za dużo było pasażerów, w związku z czym nigdzie nie pojechaliśmy, nie odpuściliśmy Leonkowi dmuchania świeczek. Proszę bardzo oto tort. Tym razem wspólne dzieło dwóch cioć. Babcia coś tam się dopominała, że budyń robiła, albo że kręciła. Ale nie wiem. 


Isa to się nam pochorowała, bo zachciało nam się spacerów w piękne, słoneczne popołudnie, ale jesień zwodnicza być potrafi i dla kogoś, kto kurtki nie chce założyć, niemiła. Się człowiek przyzwyczaił, że jak słońce, to już ciepło (lub jeszcze ciepło) i otulać się nie trzeba. No i efekt w postaci weekendu w łóżku murowany. 



Wednesday 12 October 2016

Urodziny Leonka Ślubowanie Isy

Urodziny Leonka zbiegły się w czasie z uroczystością ślubowania i pasowania na uczennicę Isabeli.
Przygotowania do ślubowania zaczęły się jakiś czas temu. Wiedziałam o nich, bo Isa opowiadała, że próby często mają oraz, że zapomniała, że pani poprosiła nauczyć się wierszyka.
Nikt nie dał mi karteczki wydrukowanej ozdobnie, że zawiadamiamy, iż Ślubowanie odbędzie się o godzinie 11 i co należy zrobić, żeby się przygotować.
Okazuje się jednak, że inni rodzice wiedzieli.
Wiem, bo przyszła do mnie mama, że składka jest. Na prezent dla dziecka od rodzica (25zł), na poczęstunek dla dziecka i rodziców oraz na tort do pokoju nauczycielskiego(30zł).
Klasy są dwie, 11 i 12 dzieci. Każda klasa składa się osobno.
Po co do pokoju dwa torty? Bo w tamtej klasie matka jakaś sama piecze, ciasta i tort do pokoju. To nie można się było umówić, dać pani pieniądze, żeby upiekła jeden wielki? Ależ, i tak byś się z matkami z tamtej klasy nie dogadała. Zresztą, jaki wielki musiałby być ten tort, żeby wystarczył dla wszystkich nauczycieli (24szt)!!!
Rodzice umówili się na wywiadówce (nie byłam, jechałam do Warszawy).

Aha.

Ale, tylko dwie klasy są. Nie można razem? Nie można.

Dzień ślubowania.
Isa wykąpana, włosy umyte, zestresowana do granic możliwości, ale jakżeż dzielna.
Ja niewyspana, bo wieczorem przygotowywałam cukierki dla Leona do przedszkola z okazji urodzin.
Nic się nie zmieniło, wszytko na ostatnią chwilę.
Ale, na 11 byłam w szkole.
Uroczystość piękna. Ślubowanie na sztandar szkoły, wprowadzenie sztandaru, poczet, hymn. Wszystko z powagą i patosem, od którego odzwyczaiłam się w kraju, gdzie mało kto zna hymn państwowy.
Dalej pasowanie wielkim ołówkiem. Piękna sprawa.
A na sam koniec nasza klasa wyskakuje z bukietem dla pani dyrektor i prezentem. Patrzę, oczy przecieram i nie wierzę. Bo Ib na ławce siedzi i patrzy jak ta Ia z kwiatami stoi (nie bardzo wiedząc o co chodzi i co z tym fantem zrobić).

Jak to ja, w klasie już, nie omieszkałam wspomnieć i zapytać co to, z tymi kwiatami. Ano, bo trzeba było. Aaaaa, i w związku z tym, należy dyszkę dopłacić.
A czemu druga klasa nie dała? A, bo oni się nie dogadali. A nie można było z nimi od wszystkich dzieci? Yyyyy, ale po co?

No, choćby po to, żeby uczyć dzieci współpracy, nie tylko rywalizacji.

Ech, wiele się muszę nauczyć jeszcze. Chyba, że zacznę się szarogęsić.

A Leonek? Nie mógł się doczekać, kiedy będzie w domu, żeby zamówić sobie prezent Brio pociągi za pieniądze od cioci z Anglii.
Padało, więc postanowiliśmy przenieść świętowanie urodzin na weekend. Mam nadzieję, że pojedziemy na wycieczkę z Mc Donaldem jako głównym punktem programu. Goście z Warszawy przyjadą, więc mamy nadzieję, że będzie się działo.



Jajka, jaskinia, pomyłka

Święta znów obserwowałam uszami.  Jedziemy z dziewczynami samochodem i rozmawiamy o socjalizowaniu się. O tym, jak ich mama lubi sobie połaz...