Monday 28 March 2016

Wielkanoc 2016

Znów nie zrobiłam planu plackowego i znów babcia zapytała, co ze mnie za gospodyni, która nie wie co będzie w święta miała i nie zaopatrzyła szafek i lodówki. No, taka. Mnie się nigdy nie spieszy. A potem dzień przed uświadamiam sobie, że ja to bym chciała jak kiedyś, za czasów świąt w rodzinnym domu, czyli przynajmniej 4 ciasta do wyboru przy porannej, świątecznej kawie.
Padło na sobotę. Wyjątkowo wiedziałam, że chcę mazurka i ciasto marchewkowe. Wszystko miałam, czym tu sie przejmować. Oprócz przepisu na ciasto marchewkowe. Szukam. A tam orzechy, ananasy z puszki i inne cuda. No, kto to widział, żeby do prostego ciasta. Takie wymyślanie.


Zanim jednak przystąpiłam do pieczenia, pojechałam z dziećmi poświęcić jaja, obejrzałam film, podałam obiad, przeprowadziłam milion rozmów z koleżankami o świątecznych życzeniach, przedyskutowałam zakupy w polskim sklepie, które robiła dla mnie Basia, w miedzyczasie dwa razy rozłączałam się z Żanetą, telefonicznie postanowiłam upiec sernik, którego nigdy jeszcze nie piekłam i dlatego dopisałam Basi do listy ser z wiaderka.Bo Isa lubi, a w sklepie nie mieli gotowego ciasta.
A potem upiekłam mazurka.
I nastawiłam na sałatkę.
Odebrałam zakupy.
Zrobiłam sernik. Wsadziłam do piekarnika po dwukrotnej konsultacji z ciocią Kasią w Pl. Pokroiłam sałatkę.



Trzy razy dzwoniłam do cioci Kasi zapytać, czy sernik na pewno już upieczony, bo pękł.
Położyłam dzieci spać.
Zrobiłam ciasto marchewkowe i masę serkową, która poszła do lodówki.
Ogarnęłam chatę. I była dopiero 22.30! Nie żadna tam "po północy"!

No i co z tego? Przestawiłam zegarek i juz była 23.30. Zanim się położyłam spać i sprawdziłam jak się ma Isa, która całe popołudnie miała tak wzdęty nie wiadomo od czego brzuch, że jej żebra wypchało, było już dobrze po nowej północy. Świadomość, że rano wstaję z budzikiem, żeby na mszę iść wcale nie pomogła. Parę godzin później obudziły sie obie sztuki, jedna pić, druga siku. Przy okazji odkryli kilka jaj porozrzucanych przez Easter Bunny. Spania nie było przez najbliższe pół godziny.
Równie dobrze mogłam była piec całą noc. Tak samo byłabym zmęczona. A i tradycji domowej stałoby się zadość.
Jeśli o tradycji mowa, zaraz po polowaniu na jaja, poupychane przez królika i tatę w nocy po kątach, śniadanie wielkanocne. Zwłaszcza, że Isa uwielbia pieczony karczek z paczki od babci z sałatką jarzynową. Podobno najlepsza jaka zrobiłam. A nie wiem, może się mojemu mężu kubki smakowe zmieniaja na bardziej polskie, po latach ćwiczeń i praktyk.



Potem rzecz jasna kawa i trzy rodzaje ciasta!!! A potem błogie lenistwo. Mąż obiad zrobił, a ja zajęłam dzieci dokończeniem wielkanocnych dekoracji. Lepiej późno, niż wcale.

 





 I pomyśleć, że to już koniec świętowania, bo Lany Poniedziałek jeszcze nie jest dzieciom moim znany, ale oto:
-wychodzimy z domu popołudniem na rowery do parku, a tu jak nie lunie, nagle, jakby sie chmura urwała. Odpuściliśmy sobie park, zrobiliśmy małą rundkę, wracamy do domu. Przestało padać.
 -siedzę na kanapie, piszę niniejszy post uważnie skupiona a tu jak nie spadnie na mnie kroplicho wody ze szklanki małżonka

To żeśmy odrobili. Szkoda tylko, że nie odkryłam zaangażowania małżonka w polską tradycję wcześniej. Dzieci miałyby rozrywkę i śmieszny dzień.

Friday 25 March 2016

Wycieczka

Wielki Piątek, ludzie w kościele klęczą, nad soba i istotą istnienia dumają, a ja się na wycieczki wybieram.
Cóż, co kraj, to obyczaj. Tutaj się czas wolny i pogodę ładną celebruje oraz poluje komercyjnie na czekoladowe jaja. Wycieczka do lasu, na wzgórze zwane Box Hill.
Basia nas z Emilką i resztą bandy zabrała, bo się za nami stęskniła, a poza tym ma wielki samochód i szkoda, żeby się miejsce marnowało, a poza tym, takie wyprawy są najlepsze w kupie.
 Urocze miejsce, zapewne będzie bardziej urocze, gdy pojedziemy powłoczyć się po szlakach i szlaczkach.Tymczasem mieliśmy namiastkę w postaci małego szlaczka, po którym trzeba się było przejść i zebrać odpowiedzi do pytań-wskazówek rozwieszonych na gigantycznych jajach, na drzewach. Radość wielka, bo błoto po kolana. Isa gumiaków nie ma, bo trzeba po nowe do sklepu, a mi jakoś nie po drodze. Leon ma. Alem je zostawiła w samochodzie, bo uznałam, że jeśli okaże się, że trzeba je jednak założyć, to ja się do tego samochodu wrócę. Jakżem się zdziwiła, gdy się okazało, że samochodu w pobliżu nie dało sie postawić, bo ludziom odbiło i się na wycieczki do lasu wszyscy nagle wybrali, więc po gumiaki musiałabym sie trochę przejść.
Nic to, nie o butów zmarnowanie tu chodziło, lecz o przemoczone stopy Leona.
Całe szczęście, buty okazały sie super wodoodporne i nic nie przemokło. A oklejone było błotem dookoła.

W planach też było rzucanie udekorowanymi w domu jajami z górki. Żeby się rozwaliło całkiem, żeby dostać nagrodę.
Zrobiliśmy więc połowę szlaczka, wróciliśmy biegiem z jajami. Emilka w tyle, bo osłabiona i gardło zaczęło ją boleć, Isa siadła, odmówiła rzucania, Leon ustawił sie do rzutu. Emilka z nim.
Rzut:

Zjedliśmy lunczyk, pooglądaliśy widoki i można było rzucić się na zakończenie szlaku.

Godzinę, godzinę szliśmy! A one nic, te dzieci, Ani razu nie zamarudziły. Ze nogi, że zmęczone, że do domu, że usiąść, że gdzie bajka. Tylko Emilka trochę spokojna była, ale już ją coś brało, więc nie ma się co dziwić.

Jest taka piosenka:
Opłotkami przez ogródek idzie pierwszy krasnoludek
Dokąd idziesz mój malutki
Ide do swej krasnoludki
Szabadabada, dibidibidi 
szabadabada, dibidibidi 
 szabadabada,dibidibidi
 idę do swej krasnoludki
A potem drugi krasnoludek, trzeci, czwarty itd.

O ile lepiej się maszeruje z pieśnią na ustach! A nam trzeba było dojść do samochodu, tego co to dla niego nie było miejsca na parkingu. 10 minut, powiedział tata Emilki. Okej tato Emilki, zaśpiewamy piosenkę! O maszerujących dzieciach, o zajączku, o maszerujących dzieciach i w końcu o tych krasnoludkach. 22 krasnoludków zapytaliśmy w piosence gdzie stoi samochód. A i tak tego samochodu nie było.
No dobra, w końcu doszliśmy. Dzieci padły, Leon prawie zasnął.
A tu plan dnia nie zrealizowany. Bo jutro święconka, a jaja nie pomalowane. Wpadliśmy więc do domu, rzuciliśmy bagaże wycieczkowiczów, po kanapce i w drogę. Spotkanie u drugiej Emilki.


I możnaby już zakończyć dzień, ale przecież nie mamy babeczki do koszyczka. Powrót do domu o 19. Kąpiel szybko, zmiana pościeli raz dwa, żeby ładnie pachniało, babeczki raz dwa trzy, w kształcie pisanek. I już. Godzina 20, leżymy w łóżku.
A w międzyczasie małżonek z gorączką i dreszczami, ledwo na oczy patrzy, i to nie taka zwykła męska grypa, kiedy na 36.8 ledwo się palce rusza i mogę popatrzeć i poudawać, że współczuję. Taka, że trzeba było się zająć i szklankę wody podać.
Zapewne to swieże powietrze tak mnie ustawiło, że nie miałam ani trochę nerwa i wszystko mi gładko poszło. A może dzieciom też swieże powietrze służyło i to dzieki nim wspólpraca była owocna? Tak czy inaczej mam nadzieję, że Basia mnie jeszcze kiedyś zapakuje do bagażnika swojego wielkiego samochodu i zabierze na wycieczkę.

Thursday 24 March 2016

Mazurkowanie

Zachciało mi się angażować w szerzenie polskich tradycji i rozwój dziecka w wieku wczesnoszkolnym. Cudzego dziecka, ze wszystkich trzech zerówek, które są w szkole Isy. Jak mi się nie chciaaaaałoooooo. Tyle, że nie mogłam odwołać. Trzeci rok przynoszę koszyczek wielkanocny i mazurki z babą piaskową, i pani nauczycielka  mogłaby na mnie nakrzyczeć, a tego bym nie chciała. No i nie odwołałam.
Postanowiłam zrobić mazurka kajmakowego. Szybki, prosty, słodki, zwycięzca w każdej kategorii. To jest gdy się kupi dobre mleko skondensowane, już przerobione na masę kajmakową. I gdy się nie rozmawia przez telefon wybierając frukta z półki sklepowej.
No i zabrałąm się wczoraj za pieczenie, a tu nie dość, że kupiłam mleko nie masę, to jeszcze w takiej puszce, której nie da się gotować. Mogłabym się rozpisywać, jak to szukałam przepisu na gotowanie tego mleka bez puszki, jak postanowiłam zrobić mazurka czekoladowego i jak w końcu poszłam po gotową masę kajmakową o 22.15 i jak jej nie znalazłam w sklepie, i jak kupiłam śmietanę, żeby zrobić masę czekoladową, i jak szukałam znów przepisu na tę masę, bo ja zgubiłam, i jak w końcu znalazłam przepis na masę czekoladową z mleka skondensowanego gotowanego z czekoladą, i jak poszłam spać po 24, bo gotowałam trzy masy. Ale po co?
Koniec końców efekt był zachwycający i wszyscy się zajadali, bo właśnie taki jest zamysł, żeby opowiedzieć, pokazać i nakarmić polskim ciastem. Z zaznaczeniem, że najlepiej bez bakalii, na orzechy może mieć uczulenie połowa klasy.
Dlatego mazurek wygląda tak:

Koszyczek też. Czy te jajka, takie niebieskie są prawdziwe? Oj, naprawdę są! Takie gumowe. Ładnie pachnie ten chrzan.

A w Irlandii robi się wydmuszki, żeby wlać w nie płynną czekoladę. Po zastygnieciu tłucze skorupkę i oto jest chocolate egg.

Wednesday 23 March 2016

Że może wiosna? No i Wielkanoc niedługo

 Wiosna od czasu do czasu zagląda na ziemie. Mamy tu już żonkile, narcyze i krokusy, ale one już i w lutym w każdym prawie ogródku, więc się nie liczy. O wiośnie możemy powiedzieć, gdy zobaczymy pierwszego tulipana, gdy rano jt zimno, ale już sie czuję, że po południu zrobi się cieplej na tyle, że będzie można rozpiąć kurtkę. Tak mamy od czasu do czasu. Nawet Pan z Lodami już przyjeżdża pod szkołę i kusi.
Wiosnę więc mamy w domu w postaci ziół, które nie chciały w ogóle wyrosnąć, a jak już wyrosły to bazylii tylko jeden listek i mamy nadzieję, że więcej się pojawi. Póki co liczymy ile  mamy mięty i pietruszki.




 Oprócz tego, niedługo będą święta, więc robimy różne rzeczy, jak na przykład króliki i jaja z masy solnej, żeby powiesić na wielkanocnym drzewku. O 7 rano przed pójściem do szkoły. Nie ma to jak potrzeba wyżycia się artystycznie. Z samego rana. Kiedy oczy matki ledwo są jeszcze otwarte.


Saturday 19 March 2016

Smerfne zajęcia plastyczne Stowarzyszenia

Stowarzyszenie to klikoro Oszołomów, którzy chcą, żeby dzieci na naszej dzielni i dzielniach sąsiadujących miały co robić. Żebu to "co robić" było interesujące, kreatywne, niedrogie i pozostawiało wiele wspomnień.
Lubię zabierać dzieci do teatru, ale tutaj po polsku nie mamy. Zaproponowałam, żeby zaprosić jakiś polski objazdowy, ale obawa istnieje, że będzie za drogo. Padło więc hasło, zagrajmy sami. Nie z moich ust, ale nie trzeba było mi mówić dwa razy. W ruch poszedł Googel, znalazł dla mnie Kopciuszka, w wersji nowoczesnej. Tego samego znalazł dla Kasi. Niestety się nie spodobał zarządowi, bo za mało wielkanocny. Kurczę, ale nie mogę się wcielić w kurę, albo pisankę, jakoś mi to nie leży.
Szukałyśmy więc dalej. Znalazły się Smerfy. Wystarczyło je przerobić na wielkanocno, co uczyniły moje dziewczyny i już można było zaczynać próby. 
Bawiłam się więc w farbowanie, bo nam trzeba było niebieskich koszulek. Poszła biała koszulka z Primarka oraz niebieska farba plakatowa. Całkiem udanie to mi wyszło.
Znów nie było mnie dla dzieci, ponieważ dwie trzecie czasu mojego poświęcałam na przygotowywanie koszyczków, kur, żółtych rolek na ręcznie robione kurczaki, kilogramy pociętej włóczki do kartek, kilometry wyciętych owali na jaja i kształtów królików, na warsztaty plastyczne, czyli na wszystko czym można ozdobić mieszkanie na święta. Sama przyjemność taka praca.
Oprócz tego jeszcze strój Gargamela, którego grałam.
Na sobotę byliśmy gotowi. I było super ekstra fantastycznie. Oczywiście wiadomo, że to tylko amatorskie kółko rodziców, którym sie chce, ale dzieci były zachwycone. Nawet te małe, o których myślałyśmy, że się nie zaangażują patrzyły jak urzeczone. Cytat z koleżanki, mamy maluszka.



Wyjątkowo nie mam zdjęć, bo nie miałam czasu ich zrobić, zwyczajnie. Mieliśmy dużo dzieci, 5 stolików, przy których można było zrobic ozdoby i za mało osób zaangażowanych w pomoc. Chociaż przed imprezą rozmawiałam z dziewczynami, że jakoś tak mało mam do zrobienia, i że to pewnie dlatego, że tym razem podzieliłyśmy zadania bojowe.
Jeszcze tylko rano piekłam ciasto na sprzedaż na imprezie, bo się w ostatniej chwili zreflektowałyśmy, że może jednak będzie za mało. Poszły oczywiście dziadkowe jabłka, z babcinej paczki, żeby nie poszły na zmarnowanie. I kto mi pomagał? Ręce mieli czyste, bez obawy.


Kolejna impreza udana, odbiorcy zadowoleni. Parę spraw do poprawki i do zapamiętania na kolejny raz, ale podobno, człowiek uczy się na błędach. Tylko dzieci moje znów pytają kiedy ja będę z nimi coś robić na jakiejkolwiek imprezie. Ech.


Wednesday 16 March 2016

O próbach polubienia się z tubylcami

Nie alienuje się. Wręcz odwrotnie. Lgne do ludzi, którzy nie mówią po polsku. Lubię z nimi rozmawiać. Różni mi się zdarzają, różnej narodowści, róznego pochodzenia i wykształcenia.
Nie mogę nie przyznać, że lepiej  rozmawia mi się z tymi, których angielski jest przynajmniej na takim poziomie jak mój, ale rozumiem sytuację tych, którzy tak jeszcze tego języka nie znają. Też tam kiedyś byłam.
I właśnie w tym temacie pojawiła mi sie refleksja. Na temat jakości współżycia z tubylcami, zwłaszcza tymi bardziej kumatymi.
Otóż jest w przedszkolu dziewczynka, jest i jej mama. Mama aktywistka, działaczka, udzielaczka. Oprócz przedszkolnej dziewczynki ma jeszcze trójkę starszą o jakieś 5 i więcej lat. Mama ma tyle lat co ja. Mama w przeszłości była dziennikarką, mniemam że dziennikarzem pozostaje sie na zawsze, nawet jeśli jest to tylko dziennikarz w spoczynku. Edytorem tekstu też była. Podejrzewam, że wiele zrobiła. Ciekawa postać, warta zaprzyjaźnienia, bo miła, otwarta, zawsze uśmiechnięta, ZAWSZE w dobrym humorze, czasem tylko z lekka pokrytym cienką warstewką zabiegania i zaangażowania. Gdy nie starcza tygodnia na wszystko, w co się angażuje. Z historią zagranicznych rodziców, którzy wyszktałceni i światli, przed tyranem ze swojeog kraju uciekać musieli. I ona się urodziła już tu.
Poczułam do tej mamy sympatię, chyba ze względu na to, że taka otwarta. I lubi mówić, jak ja.
I zapomniałam o barierze kulturowej.
Zapomniałam, bo lubię się z inną, nie polską mamą od lat już trzech, Ta mama też z historią rodzinną, z tatą, który na scenie politycznej innego kraju niezwykle aktywny, uciekać musiał w obliczu wiatru zmian. Tyle, że ta mama urodzona tam, przyjechała mając lat 9. I choć wychowywała się tu, tamten kraj w jakiś sposób pozostał w niej. Relacje z nią są bez niedomówień.  Może nie niezwykle głebokie, ale dobre.
Trudno oczekiwać podobnych relacji z kimś, kogo się dopiero poznało. Mimo wszystko myśli się, że relacja, jeśli się nie rozwinie, to pozostanie na takim samym poziomie, zwłaszcza, gdy porusza się w rozmowie sprawy inne, niż "moje dziecko w przedszkolu".
Niestety okazało się, że pani do końca nie interesują moje sprawy, gdy zaczynam wchodzi głębiej w analizę. I to nie jest moja typowa "dygresja od dygresji". Pani przerywa w pół słowa mając nadzieję, że dotrze do mnie, że ona tylko nagłówkami chce rozmawiać, ewentualnie skrót wiadomości.
A już zupełnie nie rozumiem po co się zawiesza podczas wypowiedzi poszukując słowa, którego może użyć, żeby nie było za trudne. I myśli, że tego nie dostrzegam.
To takich przyjaźni mi nie potrzeba.
I jak tu się z angielskimi angielskimi rodzicami przyjaźnić.
Nie sądzę, żeby dotyczyło to wszystkich, ale myślę, że tubylcza średnia klasa nie robotnicza tym się właśnie charakteryzuje. Jakżesz się miewasz, darling. To świetnie. Musimy KIEDYŚ iść na kawę. Kiedyś. 
Hm. To ja nie mam ochoty na takie kiedyś. Poraz kolejny dochodzę do wniosku, że pełna asymilacja jest niemożliwa. Ale to jak zwykle tylko moje, bardzo subiektywne zdania.

Thursday 10 March 2016

Refleksje po seansie filmowym

Odbieram Iss ze szkoły, moja ty gwiazdo do niej mówię, w związku z tym co powiedziała.
Nie jestem gwiazda, opadają mi rajstopy. Nikomu, co jest gwiazda filmowa opadają rajstopy. Jeśli mówisz o gwiazdach na niebie, to tak, ale takie to nie.

Jeśli o gwiazdach już mowa, zrobiłyśmy sobie wycieczkę do kina. Spotkania z gwiazdami nam się zachciało.
Filmowe wtorki są tańsze, więc tymbardziej chętniej się szło. Film traktował o singlach, tytuł miał How to be single .
Miała to być lekka komedia, takich filmów mi potrzeba, a okazało się filmem z przesłaniem. Obawa była, że zadziała na mnie inaczej niźlibym chciała, bo o czerpaniu przyjemności z bycia samemu wiele było i uważności, gdyż nie wiadomo, może pojawi sie Mr Right A z Mr Right'em jak wiadomo różnie bywa, bo po 6 latach małżeństwa i prawie 8 wspólnego bytowania w atmosferze ognistej, niekoniecznie namiętności (wiadomo o co chodzi, czy tłumaczyć, że ogniste kłótnie częste były?), człowiek-kobieta-żona może się zastanowić jaki jest sens, i czy ten Mr Right to właśnie Ten. Tego się bałam. Że wejdę do domu, odwrócę się na pięcie i wyjdę.
Ale nie. Narzekam na tego mojego leniwego męża. Dobrze, że nie zna polskiego i nie przeczyta ze zrozumieniem... Narzekam, a potem mimo wszystko siedzę z nim na kanapie cały wieczór i mi to nie przeszkadza. Więc wracam z kina i sobie myślę, że nawet fajnie, że jest.
I gdzie tu logika.
Pani od głownej roli grała również główną rolę w 50 twarzach Greya. Ani w jednym, ani w drugim filmie nie umiala się ubrać. Ani uczesać. Nie wiem kto jej pomaga!

Kino było późno. Spać położyłam sie tuż przed północą i wiedziałam, że następnego dnia będe cierpieć. I miałam rację. W środku nocy obudziłam się z bólem głowy. Miałam go cały wczorajszy dzień, całą noc z wczoraj na dziś oraz dziś, prawie cały dzień. Nic nie pomagało, bo ze wszystkich leków przeciwbólowych został mi tylko paracetamol. Który nie działa.
Przy okazji odbierania zaległego antybiotyku dla Isabeli poprosiłam o coś na migrenę. I czy może dostanę naproxen, bo działa.
Pani za ladą nie jest pełnoprawnym farmaceutą, ale uznała, że mniejsza dawka, która jest bez recepty, nie zaszkodzi.
Na co zza kontuaru wyskoczył uprawniony farmaceuta, który wyjaśnił, że naproksen nie na migrenę. Wiem, moja domowa Aptekara z Warszawy mi powiedziała, to wiem. Na stawy i takie tam. Chyba? Dobrze pamiętam?
A na pudełku napisane na menstruacyjne bóle.
Czytam, pan wyjaśnia. Widzę, mówię. Przekonuję pana, że działa na migrene. Nie działa. W końcu oświadczam, że właściwie ten sam paracetamol i nurofen opisuja na osobnych pudełkach jako osobny lek na osobne dolegliwości. I właściwie nie powinno się słuchać. Bo to w końcu ten sam lek.
Aha. No tak, masz rację. No to weź. Pewnie ci pomoże.
I pomogło. Dzięki temu mogłam dziś uczestniczyć w próbie do przedstawienia, które gramy z okazji Wielkanocy. Dobrze nam idzie, mam nadzieję, że wyjdzie okej.
 Isa zdrowa. Razem z Leonem roznoszą mi mieszkanie, więc jutro ida już do przedszkola.

Monday 7 March 2016

Chorowanie

Wtapiam się w krajobraz coraz bardziej.
Po angielsku dziecko traktuję podczas choroby i czekam, aż 40 stopni gorączki będzie miało, zanim zostawię ją w domu, do szkoły nie poślę.
Wszystko zaczęło się w piątkowy poranek, kiedy Isa wstała rozpalona i ledwo trzymająca sie na nogach. 
A nie, przepraszam, powinnam wyjaśnić.
Otóż, brytyjski system edukacji stawia na obecność i punktualność. Jednodniowa nieobecność liczona jest jak dwie nieobecności, poranna i popołudniowa sesja. Pięć dni bez szkoły to już dziesięć nieobecności.
Dziecko wysyła się do szkoły, żeby nie wiem co. Glut przezroczysty, czy zielony, glut lekko wystający, czy taki do pasa-kolan, co za różnica. Do szkoły trzeba iść. "Every day counts".
Dałam sobie zrobic pranie mózgu w początkowej fazie mojej przygody i współpracy z tymże sysytem edukacji i wysyłałam dziecko ze stanem podgorączkowym do szkoły. Najwyżej do mnie zadzwonią, żebym po nią przyszła. Rzadko dzwonią, dają sobie radę z takimi gorączkami. 
Pamiętam, że miałam kiedyś koszmar, w którym dyskutowałam z kimś o tym, czy dziecko jest wystarczająco chore, żeby zostać w domu. I że chciałam, żeby miała gorączkę, żebym miała powód, żeby ją zostawić.
Do czasu, gdy przed zeszłym Bożym Narodzeniem zabrałam dzieci ze szkoły na trzy dni przed świętami i dzień po. Stres miałam niemały, bo kary za samowolne zabranie dziecka ze szkoły bez powodu płaci się gminie. 60 funtów od rodzica, za każdą ciągłą, dłuższą niż trzy dni, nieusprawiedliwioną nieobecność.
Dzwoniłam lub pisałam maila informując, że jest bardzo chora, po to by móc zwiedzać w tym czasie Kraków i do teatru dzieci zabrać. No i rzecz jasna na bilecie lotniczym do Polski zaoszczędzić.
Brzuch mnie codziennie bolał. Stwierdziałam, że nigdy więcej.
Wróciłam po świętach i nic sie nie stało, wszyscy udawaliśmy, że dzieci mi całkiem wygodnie sie w okolicach świat rozchorowały.
Wtedy przestałam się przejmować.
Zaczęłam traktować to moje dziecko jak moje i decydować, kiedy może pójść, a kiedy powinno zostać w domu.

I tak zastaje nas piątkowy poranek, kiedy uznałam, ze osłabione dziecko powinno zostać w domu.
I tu pojawia się moja relacja z brytyjską SłZdrowia. Prawdopodobnie w charakterze zbliżona do takowej, każdej matki, nie tylko dziecka w wieku szkolnym. A już na pewno taka sama, jak każdej matki przyzwyczajonej do polskiej służby zdrowia.
Jest to relacja Po co tu przyszłaś?
Dziecko chore, to dziecko z gorączką ponad 39 stopni, lejące się przez ręcę, majaczące, takie co o własnych siłach do lekarza nie dojdzie. W każdym innym przypadku podaj paracetamol, obserwuj i jak nie będzie gorączki poślij do szkoły, lub innej instytucji.
Takoż i wychowana przez system, sześć lat ponad w końcu mnie uczą, ponad cztery podwójnie, dałam dziecku paracetamolu, ubrałąm ciepło, włączyłam film i czekałam aż przejdzie.

I tu wracamy do wątku Po angielsku dzieci chowam (w domyśle leczę)
W piątek była słaba, no tak, ale co tam, w sobotę już było lepiej i wstała nawet rzeźka. To czemu nie miałaby się przejść z tatusiem na deptak i kupić mamie prezent na dzień matki, który akurat w niedzielę wypada.
Akurat sie także przydarzyło, że sobotnie lekcje zostały odwołane, więc mogliśmy sie wybrać na zajęcia plastyczne do kościoła, gdzie bywamy co roku od paru ładnych lat, jeszcze chyba z Leonkiem w chuście.
No i musieliśmy wyjść wcześniej, bo trochę jej sie pogorszyło. Temperatura znów podskoczyła.
Za to w niedzielę rano spadła, a że pasowało nam iść na mszę za teściową i tak czy inaczej planowaliśmy wyjście, to czemu nie zabrać przeziębionego dziecka do pubu na lunch i spotkanie z rodziną. Tym razem Leonowi zrobiło sie gorzej, więc musiałam uciekać do domu, ale Isa została z tatą. Wróciła z gorączką, osłabieniem i "wodnymi" oczami.
No przecież dawała radę, paracetmol pomagał, co nie? To mogłam z nią się po mieście włóczyć.
 
Nie wysłałam jej dziś jednak do szkoły, a że akurat wizytę u lekarza miała w związku z małą krostką na dłoni, zobaczymy, myślę sobie, jak się będzie czuła,może zapytamy.
Wizyta popołudniu, do tego czasu Isa na kanapie, jednym okiem patrzy na telewizor, drugim śpi.
Wchodzimy do gabinetu. Mam tu wprawdzie dziecko z przeziębieniem, ale to nie z tym do pani przyszłam, mówię zawczasu, żeby mi sie nie dostało za to, że przyprowadzam dziecko z byle przeziębieniem do lekarza.
Yhm, ręka to nic, a teraz pokaż mi to przeziębienie.
Wybadała, sprawdziła wszystko i stwierdziła, że bakterie w gardle siedzą i bez antybiotyku się nie obejdzie.

Gdyby nie ta planowana wizyta nadal leczyłabym dziecko na wirusa i męczyła przez tydzień, bo mnie system wyszkolił, że jak się jest chorym, siedzi się w domu, żeby innych w przychodni nie zarazić. (zasłyszane od znajomej matki)
                      

Kwiecień na niczym prawie

Nic się nie dzieje. To znaczy nie, dzieje się zawsze. Co u ciebie darling? No, nie wiem, jak ci opowiedzieć w jednym zdaniu wszystko co się ...