Friday 29 April 2016

Ot, taka ci historia

Kurcze, zachciało mi się planowania. Mojemu dziecku też i proszę bardzo, poraz kolejny nie wychodzi. Od wekendu coś się dzieje. W sobotę musiałam na miasto wyskoczyć, zrobić zakupy dla dwóch jubilatek. W niedzielę urodzinowy grill Eddie, naszej siostrzenicy, dla której w prezencie dzieci moje zrobiły komplet szklaneczek do drinków.



Strasznie bardzo było zimno. Na dworze zimno, w domu zimno, bo ogrzewanie nie działa, a drzwi na ogród otwarte cały czas, bo wiadomo, wchodzi się, wychodzi się. Umarzałam, przewiało mnie, ale w domu byłam o przyzwoitej porze, co się rzadko zdarza w przypadku ogrodowych imprez.
Na poniedziałek zaprosiła nas Aniela,na swoje siódme urodziny, po szkole. Na wtorek zaprosiła nas Kasia od Emilki, żebyśmy w końcu omówiły sprawę majówki dla społeczności naszej polskiej, bo czas goni, za dwa tygodnie chcemy to robić, a tu ani planu, ani nawet jednej próby do przedstawienia o Kopciuchu nie było.W środę po szkole basen. Każde popołudnie zajęte, zaplanowane.
Postanowiłyśmy więc z Isabelitą, że czwartek to będzie taki dzień domowy. Przyjdziemy ze szkoły, zjemy obiad, zagra na flecie, zrobi zadanie z matematyki, przeczyta książkę do szkoły i będzie czas na jakąś grę, albo na Isy nową zabawkę, prezent urodzinowy-sprzęt do robienia przestrzennych obrazków.
W czwartek rano siłownia. Myślę sobie, trochę ruchu, trochę hormonów, będzie dobrze. A tu proszę, wracam do domu, prysznic biorę, na kanapie siadam i nie moge się ruszyć. Zwlekam się jednak, bo a nóż herbata postawi mnie na nogi i będę mogła po Leona do przedszkola iść, bo nie dam rady, no nie dam rady. Nie pomogła. Poczucie obowiązku jednak jak zawsze mnie zmobilizowało. Doszłam, jak, nie wiem. Koleżanka zawiozła mnie do domu i zaproponowała, że odbierze Iss i weźmie ja do siebie po szkole. Leon oglądał bajki od 13 do 17.00, kiedy mi Iss oddano. W międzyczasie przyszła Gatti z odsieczą ciastkowo-kawową, z której moje zmęczone ciało nie dało rady skorzystać. Spałam, albo drzemałam właściwie całe popołudnie. Niczego razem nie zrobiłyśmy z Isabelą. Poszłyśmy wcześniej spać. Nie będę już planować. Hehe. Może wtedy znajdę czas na tzw zajęcia pozalekcyjne z dziećmi.

Saturday 23 April 2016

Paczka

Kupiła babcia Isie prezent na urodziny. Rzec powinnnam "nakupowała", bo jak się babcia w wir zakupów rzuciła, to nie wiedziała, kiedy skończyć.
Chciała ten prezent wysłać Pocztą Polską, ale odwiódł ją dziadek od tego zamiaru, bo przecież jajek można mi od chłopa dołożyć, trochę cukierków, miętusy dziadkowe, które Isa i Leon kochają, więc zróbmy już paczkę przez kuriera. O boczku, żebyśmy nie zapomnieli.
Przy okazji złożyłam zamówienie na pastę do zębów dla Leona, bo smak innej niż Ziaja z ksylitolem mu nie odpowiada.
Kiedy przyjdzie, kiedy przyjdzie, odliczaliśmy dni, aż w końcu minuty.

Niczego tam dla ciebie nie będzie, tylko pasta, nie ciesz się tak Leon, bo to moja paczka urodzinowa!
Na pewno przyśle mi coś fajnego.

O kurza twarz, powiedziałam do się w myślach. Tam tylko ubrania będą, bo babcia zawsze ubrania. Ludzie mówią, że bardzo fajne te ubrania.

Pamiętaj dziecko, że to ubrania, bo babcia zawsze ubrania.
No, ale na pewno tam jest jakaś niespodzianka. 

Paczka idzie, babcia drży, bo może nie sprosta wymaganiom wnuczki i wnuczkę rozczaruje. Leon też prezentów za dużo tam nie znajdzie.

Po sobotniej szkole przychodzi paczka, jeszcze jej rozpakować nie możemy, bo nie wszyscy jeszcze do domów swych sie rozeszli, ale już żyjemy jej obecnością.
W końcu zostaliśmy sami. Nożyczki w ruch, paczka otwarta. Nie ruszaj Leon, to ja chciałam! To dla mnie ta paczka! 
A tam boczki, kiełbasy, kaszanki (będziemy wysyłac twojej mamie pieniądze, żeby nam mięso w Polsce kupowała, bo muszę przyznać, że lepsze niż to tutejsze-ukochany), cukierki, czekolady, gra, książka i wór ubrań. I jaja od chłopa. Wszystko już na podłodze, bo Leon kopie. Pasty do zębów szuka. Jest znalazł. Wszystkie 5 tubek ustawił równym rządkiem w łazience. Wszystkie. Równiutkim.
O nic więcej nie zapytał.
Isa przejrzała każdą sztukę prezentu. I zapomniała o jakichkolwiek dodatkach. Więcej jej do szczęścia nie potrzeba.
Dama mi rośnie, hrabianka z dobrymi manierami. W pamięci mi utkwił obraz jej maszerującej z talerzykiem, na którym leżał równiutko ukrojny kawałek ciasta marchewkowego, a obok widelczyk do ciasta. Bo tak sie powinno jeść! Ciekawe kiedy zdążyła pobrac nauki u cioci Izy.
Będą sobie mogły, z naszą ciocią, skubać w wakacje po hrabiowsku letnie ciasta, na tarasie, pod parasolem, popijając schłodzoną lemoniadą lub herbatą w filiżance. Ech, nie mogę się już doczekać.
Kilka paczek landrynek miętowych przyszło. Jedną zgarnął małżonek. Bo takie orzeźwiające.

Wednesday 20 April 2016

O istotności szczegółów w opowiadanych historiach

Wybieramy się na basen. Leon szuka czapki z daszkiem, którą zostawił w domu swej ciotki. Zakładamu mu inną, żeby słońce nie raziło.

L: I look like a farmer!!!!!!
I: You do not. Beside, what is wrong with being a farmer?

Czapki z daszkiem koniec końców nie założył, ale na basen dojechaliśmy na czas. Ja i Leon na hulajnogach, Isa i tata na nogach. Ponad pół godziny marszu.
To był jej pomysł, żeby iść.

Opłaciło się spędzić póltorej godziny na rodzinnym pływaniu, bo na dzisiejszej lekcji było widać efekty. Isa pływa jak syrenka, aż chce sie patrzeć na grację i technikę.
Leon coraz częściej stara sie pływać sam. Oddychanie ma już opanowane.

A tak przy okazji, wracamy z rodzinnego basenu, opowiadamy Isie historię, która wydarzyła się podczas jej nieobecności. Zaczyna tatuś, który w zwyczaju ma zmienianie mało istotnych szczegółów i lekkie ubarwianie historii, by była zabawniejsza. W żadnym stopniu nie wpływa to na zmianę treści, historia jest nadal ta sama.   Że mama nie powiedziała Leonowi, że go kocha. Nagle słychać Leona Nie, źle ty opowiadasz, to nie tak było. Mama zapomniała powiedzieć mi, że mnie kocha, a nie, że nie powiedziała, że mnie kocha.
Właściwie co za różnica? Na jedno wychodzi, ale nie. I ja wiem, co on czuje ten mój Leon, kiedy ktoś opowiada niezgodnie ze wszystkimi szczegółami. Bo ja jestem taka sama. Hihi.


Thursday 14 April 2016

Siódme urodziny Isabeli

Kiedy to zleciało? Kiedy ta mała dziewczynka stała się taką mądrą i dużą panienką?
To nawet nie, że jeszcze wczoraj, to właściwie, że jeszcze parę minut temu wszystkiego dopiero się uczyła a dzis rzuca mi hasłami i mądrościami, których sama bym sie nie powstydziła.
Nigdy nie czekałam, żeby była większa, żeby już robiła to, czy tamto, żeby mi było latwiej, że wyrośnie, że zmądrzeje, że będzie lepsza. Nie musiała i nie musi. Miała i ma swoje momenty, nie raz, nie dwa wyprowadziłą mnie z równowagi, nie raz nie dwa chciałam jej przyłożyć. Ale nie musi wyrastać. Może się starać poprawić swoje zachowanie, swoje mniejsze i większe fochy dla siebie, żeby jej było łatwiej później, z ludźmi. Dla mnie nie musi. Dla mnie zawsze będzie idealna w swojej nieidealności.
Biorę co mogę z każdego mniej lub bardziej świadomego, czy uważnego dnia z nią. Szanuję to, jaka jest i pomagam jej zrozumieć siebie, zwłaszcza w te gorsze dni, kiedy siebie bardzo nie lubi. Któż umie to lepiej niż ja, która uważa się za idealną? (tu wstawic gromkie brawa i rozbawienie widowni).  Rozbawia mnie do bólu brzucha i zachwyca widzeniem świata. Rozczula siostrzaną miłością i opiekuńczością. Powala na kolana rozumieniem skomplikowanych ludzkich uczuć i gotowością bycia dla nas.
Mamo, ja nie wiem dlaczego ja jestem taka niedobra. Ja bym tak chciała zawsze wszystko dobrze robić. Mamo, ale to dobrze, że ja mam taki dobry humor dzisiaj i wszystko robie o co mnie poprosisz.

No i tak sobie jesteśmy ze sobą juz siedem lat. Mam nadzieję, że lubi te siedem wspólnie spędzonych lat.

W swoje urodziny zażyczyła sobie obiad w restauracji Zizzi. Lepiej nie mogła trafić. Żadne przyjęcie dla przyjaciół, czy rodziny. Tylko nasza czwórka. Dawno nie jadłam takiego pysznego obiadu.




Tuesday 12 April 2016

Motyle

Zainspirowana blogiem koleżanki mojego ukochanego zapragnęłam zabrać dzieci w świat motyli.
Z ferii świątecznych został nam jeszcze poniedziałek, ponieważ nauczyciele mają szkolenia, których terminy każda szkoła może sobie wybrać sama. Z reguły przypadają na ostatni piątek przed feriami, lub pierwszy poniedziałek po feriach.
Mamy więc nasz poniedziałek i plan, żeby wybrać się w dzieciom przyjazne i interesujące miejsce. Do wyboru mieliśmy muzeum transportu i Natural History Museum, gdzie właśnie,w namiocie ustawionym obok głównego budynku, pokazywali motyle.
Mogłabym się teraz zacząć rozpisywać, jak to się z tatą na mieście umówiliśmy, bo musiał być tam wcześniej, jak to nie wiedziałam, na którą godzinę kupić bilety wstępu na pokaz motyli, bo nie wiadomo, kiedy będzimy gotowi, żeby wejść, ale uznałam, że nie ma potrzeby.
 Nadmienię tylko, że po dotarciu na miejsce zachciało się nam wszystkim siku. Zamiast więc najpierw do motyli, poszliśy szukac toalety w głównym budynku i weszliśmy bez kolejki. Poczym mój prawy małżonek stwierdził, że on już zostaje, że jak mu sie juz udało wejść, bez minimum półgodzinnego czekania, to on się nigdzie nie rusza. Nikt nas przecież nie będzie szukał, żeby sprawdzic, co tak długo ta potrzeba fizjologiczna. Byc może nie jest to znane odbiorcy, że kolejki do Muzeum Historii Naturalnej są długie.
Nie wiem, czy to był bardzo dobry pomysł,  bo kiedy już uznaliśmy, że wystarczy tego edukowania i skierwaliśmy nasze kroki do namiotu z motylami, Leon najbardziej na świecie chciał iść kupić wreszcie loda, a Isa najpierw chciała do domu, a potem zażyczyła sobie zakupów w muzealnym sklepie ze wszystkim, co jest w domu mało potrzebne.
Dodatkowo piękne, ciepłe przedpołudnie zmieniło się w obrzydliwie zimny deszcz, więc motyli urok prysł. Czy to wina mało zainteresowanego Leona, czy Isy, która już chciała iść kupić motyle pamiątki, czy deszczu, który mnie oziębił, czy tego, że nastawiłam się jak zwykle na coś niezwykłego, co się mniej niezwykłym okazało, nie wiem.
Motyle fascynujące, prawda. Wzbogaciłam się  wiedzę o tym, że, żeby oglądać motyle w spokoju trzeba ze sobą zabrać wypoczęte dzieci.










Sunday 10 April 2016

Golf-owanie

Otóż, może ktoś pamięta, zastanawiałam się, czy mnie kiedyś jeszcze Basia wsadzi do bagażnika swojego wielkiego samochodu. No, i mi sie poszczęściło. Sama się wsadziłam, nawet na siedzenie pasażera. Wsadziłam też moje dzieci, choć się nie pytałam. Czy mogę.
Pojechaliśmy całkiem niedaleko, na golfowe pole, gdzie zasmakowałam odrobiny golfa-przygody, na 18 dołkach, w malowniczej scenerii. Zasmakowałam o tyle, o ile mogłam była, gdy nie robiłam zdjęć, lub nie wyjaśniałam powodu nieporozumień, lub nie łapałam piłki, która wpadła do wody.
I nawet mi sie spodobało.
Ale o ironio losu.
Wieczór wcześniej, mój ukochany zasiadł jak zwykle na kanapie i oddał sie oglądaniu golfa Ludzi Wielkich i co rusz mnie wołał, żebym wzrok znad książki podniosła i doceniła jakość rzutu, wrzutu i przerzutu. A ja, ignorantka, ignorowałam, mówiąc, że nie dziękuję, że może mogłabym popatrzeć i docenić, ale jaki sens, skoro zajęcie, które każe mi obserwować, oceniać, doceniać i zachwycać się, wydaję się arcynudnym i nie wartym żadnego, nawet marnego rzutu okiem. Nawet jeśli popatrzę i uda mi się zrozumieć zasady (chyba nie takie trudne?), jakżesz będę umiała docenić, czy lepszy, czy gorszy, skoro się nie znam. Nie lubię.
Otóż nie moi drodzy. Maleńka porcja maleńkiego golfika rozbudziła we mnie zamiłowanie do gry. Doceniłam możliwość przebywania na świeżym powietrzu, prowadzenia niezobowiązującej rozmowy (ykhm, w towarzystwie piątki dzieci) skupiania sie na na torze, po którym piłka winna (!) się przetoczyć. Mogłabym spróbować, myślałam sobie.
Całe szczęście w domu mi przeszło. Nadal nie mam chęci zachwycać się dołkami i piłkami w towarzystwie mojego męża.
Dzieci natomiast zachwycone. Isa, która w ogóle nie chciała spróbować (nieodrodna córka mamusi, trzeba kopa, żebyśmy zrobiły coś, co się nie mieści w naszej comfort zone), miała świetne wyniki, siedem z osiemanstu dołków trafione w dwóch podejściach. Leon, cóż, momentami grał świetnie, momentami grał po swojemu, momentami popychał piłeczkę krótkimi ruchami, jakby ją prowadził do dołka, ale czy to ważne? Ważne, że się grało, Ważne, że się było kupą.







Saturday 9 April 2016

Wolne. Od dzieci

Ha! Wiedziałam, że warto bywać na rodzinnych spotkaniach. Powiedzieli, że wezmą mi dzieci na noc, żebym mogła z moim ślubnym czas spędzić i sobą się cieszyć. Miło. Ponieważ w poniedziałki  i środy mój ślubny ma wychodne, bo zdobywa trofea w rzutkach, (tu proszę sie nie śmiać, bardzo dobrze znana dyscyplina narodowa, której ludzie z czołówki są wszem i wobec znani), poniedziałkowe przedpołudnie spędziłam u Żanety, dzieci jej pilnując, żeby sie wszyscy, razem z moimi dobrze bawili, we wtorek popołudniu Isabela była zaproszona na urodziny koleżanki z klasy, na które odstroiła się w dżinsy i bluzę, czego się spostrzegawcze, hehe, matki koleżanek spodziewały. No tak, sukienki nieczęsto wyciągane są z szafy ostatnio. Został nam czwartek. Szybka wizyta kontrolna w szpitalu, sprawdzić Isie oczy i już można odstawić dzieci do ciotki.
Ponieważ właściwie nie spodziewaliśmy się, że Leon jednak chętnie przenocuje w cudzym domu, skuszony perspektywą worka cukierków i innych niecnych czynów, nie zdecydowaliśmy się na nic konkretnego. Bardzo chciałam w końcu jakąś sztukę obejrzeć, bo mieszkam tu tyle lat i nie mogę się wybrać, oprócz Stomp'a, który widziałam sto lat temu, kiedy ciocia Kasia mnie, bo nas jeszcze wtedy nie było na świecie,  odwiedziła. Obiecywałam sobie tyle razy, bo jakżesz nie skorzystać z West End'u? Zawsze za drogo, najpierw zbierałam oszczędności na jakiś szlachetny cel, które potem i tak wydałam na na różne cele, w różnych, gorszych lub lepszych okolicznościach życia, potem przyszły dzieci, a z nimi brak mojej pensji i większe wydatki. No i jeszcze świadomość, że ja z nimi chcę te musicale oglądać, jak im się już włączy pamięć długotrwała. Odwlekałam. Aż do czwartku, na który się nastawiłam, i jakież rozczarowanie czułam, gdy nie doszłam do porozumienia z moim małżonkiem i konie końców nie obejrzałam żadnej sztuki. Wybrałam sobie rzeczy łatwe i przyjemne, lekkości mi się chce. Ślubny mój natomiast, wbrew pozorom, rozmiłowany jest w sztuce wyższej, operę lubi, historie miłośne o miłości głęboko romntycznej, z ariami do samego nieba. Na jego arie nie było biletów, na moje zwyczajne komedie, nie miał chęci.
Skończyło się na obiedzie w restauracji w centrum Londynu, z zespołem przygrywającym do kotleta.O którym nie wiedzieliśmy. Bo gdybyśmy wiedzieli, pewnie byśmy nie weszli, z racji tego, że kika restauracji wcześniej mój ślubny nie podzielił mojego entuzjazmu przed afiszem "dziś gramy do kotleta". On nie lubi. Ja lubię, lub rzec powinnam, lubiłam. Człowiek się cały czas uczy. Do kotleta już nigdy więcej, ani się na kotlecie nie skupiłam, ani na koncercie. Dopiero kiedy skończyliśmy kolację, a w kieliszku pozostało jeszcze kilka kropli wina, rozsiadłam się wygodnie, bym móc się delektować z lekka jazzującym zespołem. Wtedy mi się podobało, no.
Na okoliczność randki, z czeluści szafki wyjęłam buciki. Mają lat więcej, niz trwa moja emigracja. Pozwólcie, że nie będę liczyć.


Dzieci odebraliśmy w piątek wieczorem. Powłóczyłam się trochę ze ślubnym po mieście, zjadłam cornish pastry na peronie, czekając na pociag, wypiłam w kafejce kawę (stwierdziłam, że odkąd mąż kupił ekspres ciśnieniowy do kawy, nie potrafię lubić kawę z deptaka), przespacerowałam się brzegiem rzeki i już trzeba było wracać. 
Dzieci pewnie by mi padły, obładowane ciężarem wrażeń i prezentów, gdyby nie to, że razem z tatą były głooooodne i z entuzjazmem przystały na curry na wynos. Przede wszystkim na poppadoms. Skończyło się na bardzo późnym spaniu i marudnej sobocie. Nic im się dziś nie podobało, wszystko przynosiło grochy łez.
Mogłam więc, bez wyrzutów sumienia, zrobić nam kanapowy dzień filmowy.

Sunday 3 April 2016

Dlaczego warto czytać

Zaklęłam se, no wzięłam i se zaklęłam bo już nie zdzierżyłam. Zdarza mi się, bardzo rzadko, ale mi się przydarza, Ubolewam nad tym bardzo i pracuję nad swoją arystokratycznością i klasą, żeby przy dzieciach nie przeklinać. Bo o takie sytuacje mi chodzi.
Badania kiedyś były, oglądałam w tv. Osobom, które w ogóle nie przeklinają, użycie niecenzuralnego słowa w sytuacjach stresowych, zagrożenia lub wielkiej wściekłości, pomaga poradzić sobie z problemem i sytuacją.
Otóż więc w drodze na urodziny szwagierki, obładowana, bo nie zrobiliśmy z mężem listy dokładnej i okazało się, że nie wziął kilku rzeczy, i muszę je donieść w plecaku wraz z dwójką dzieci, se zaklęłam.
Sprawa ma się tak, że na sobotę zaplanowano koktajlowe urodziny szwagierki. Grile z koktajlami to nie pierwszyzna w rodzinnym ogrodzie mojego męża, więc wiedziałam, czego oczekiwać. Inna sprawa, że przedpołudnie musiałam zaplanować co do minuty, bo Isa i Leon mieli swoje sobotnie zajęcia z panią Olą, Gatti chciała na szybka kawę, ja też. A tu jeszcze buty sportowe na aerobiki i inne takie muszę nabyć (potrzebuję minutek na wyprostowanie pleców po wstaniu z kanapy, a brzuch zaczyna sie rozpościerać na kolanach, wystarczy za wytłumaczenie?), fluid, żeby zakryć plamy, które mi na twarzy wychodzą, ze stresem razem, a tylko maści sterydowe pomagają, a takich stosować codziennie nie będę, więc trzeba przykryć, odebrać dzieci, zabrać na imprezę. A, i jeszcze sałatkę ziemniaczaną z samego rana zrobić.
A tu kurczę Leon odmawia pójścia na zajęcia i komunikuje mi, że on będzie, owszem chętnie, jeśli zajęcia będą zawsze u nas w domu. Do kogoś nie będzie chodził. A niestety wolimy, żeby nie zawsze u nas były. Chcąc nie chcąc zabrałam Leona ze sobą na deptak.
Kawy nie było, po poszłysmy się do sklepu na bóstwa robić, czas przeleciał, trzeba było jednym do odmu wracać dzieci na drzemkę kłaść. Mi trzeba było dzieci odebrać.  Potem do domu, przebrać się, zabrać co potrzebne, powiedzieć głupio mężowi, że nie, nie trzeba po nas samochodem przyjeżdżać, bo sobie świetnie poradzimy, dojdziemy bez problemu. Kiedy ja się nauczę, że może sobie świetnie radzę, ale inni nie muszą tego wiedzieć, bo inni którzy poszli czyścić uświniony grill i zacząć grillować jedzenie, okazali się być siedzącymi i popijającymi napoje wyskokowe wraz z rodzeństwem. I równie dobrze mogli zabrać ze sobą Leona i włączyć mu bajkę, żeby się dziecko ze mną na deptaku nie nudziło. No, ale ja przecież sobie świetnie radzę, nie potrzebuję, żeby mnie jak biedactwo traktować. Ja nie potrzebuje pomocy.
No i właśnie w taki dzień i w takiej drodze się wkurzyłam bardzo. I zaklęłam siermiężnie.

Szybko sie zreflektowałam i przeprosiłam moje potomstwo.

A ja myślę, że ty musisz sobie tak powiedzieć, że musisz sobie pokrzyczeć, bo jesteś bardzo zdenerwowana i musisz się wykrzyczeć, wiesz, jak ja jtem zła i się nie odzywam i robię takie miny i się krzywię uspokoiła mnie Isabela.
Skąd ja mam takie mądre dziecko?
Koktajle jednakże wyszły dobrze.



Nie mam dobrego telefonu. To znaczy, mam. Stary, mały, bez aplikacji, z internetem, który nie chce działać, więc nie używam. Bardzo dobry telefon. Bateria trzyma kilka dobrych dni. Bardzo dobry. Tyle, że nie ma aplikacji, więc już nie taki dobry. Tak czy inaczej zostałam uwolniona ze szponów cywilizacji, co mnie do telefonu przywiązywały. W związku z czym czytam książki. Poza tym umówiłam się z laptopem, że już nie będę go tak często odwiedzać. Nie obraził się i mam więcej czasu. No, i czytam. Tyle, ze nie wszystko kończę, bo nie chce mi się tracić czasu na coś co mi się nie podoba i mieć nadzieję, że może w połowie książki coś się zacznie dziać, albo może okaże się, że jednak podoba mi się styl.
I proszę, tutaj polecam. Napisana przez scenarzystę, z akuratnością i detalem. Po każdym słowie rzucałam się na następne. Dlatego przeczytanie zajmuje tylko dwa dni. Jeśli akurat ma się wekend. Dwa tygodnie z życia nastoletniego chłopca podczas II wojny światowej, w Leningradzie i jego okolicach. Napisana świetnym piórem, z uważnością każdego słowa. Nawet jeśli nie lubi sie literatury wojennej. Recenzji mnóstwo w internecie. Mały przykład, mam nadzieję, że zachęci.
"W ciszy. dowodnie świadczącej o braku odpowiedzi, ważyłem w duchu ewentualność, czy przypadkowo nie jestem nudziarzem. Bo któż oprócz nudziarza z krwi i kości zdobyłby sie na tak bezsensowne banały? Gdyby jakaś błyskotliwa świnia, cudowne dziecko całego chlewu, poświęciła życie nauce rosyjskiego, a pierwsze słowa, jakie usłyszałaby, uzyskawszy w tym języku biegłość, zostałyby wypowiedziane przeze mnie, zadałaby sobie zapewne pytanie, po kiego grzyba zmarnowałą najlepsze lata, skoro mogła przez ten czas tarzać się w gnoju i wespół z resztą durnej trzody żreć pomyje z koryta." David Benioff, Miasto złodziei, Katowice 2010, s. 241.

Może jak będę więcej czytać, to mniej będę musiała przeklinać? Jest mnóstwo powodów, dla których trzeba czytać. Dość, że wybiorę sobie ten o powrocie do arystokratycznych intelektualistów. Taa, błękitną krew w moich żyłach zawsze czułam i ceniłam. Nie opowiadałam? Ach, to przy następnej okazji.




Friday 1 April 2016

Lenistwo

Przeleciało. Tydzień mi przeleciał na niczym. Myślałam, ładnie będzie, słońce świeci, pojadę gdzieś. Przerwa w szkole jest. Zrobimy coś. Yhm, Nawet na plac zabaw ich nie zabrałam. Znów będę narzekać, że nic z nimi nie robię.
Ech, każdego dnia krótkie wyskoki w stronę deptaka, do kina, po piżamki, na spożywcze zakupy.

Zootropolis we wtorek. Nie wiem, kto bardziej chciał do kina na ten film, ja, czy moje dzieci. Jakie to ma znaczenie, skoro wszyscy troje byliśmy zachwyceni. Polecam każdemu, kto lubi kino akcji, dla dzieci i dla dorosłych, dodatkowo z przesłaniem. Kupimy sobie płytę, żeby można było oglądać, kiedy tylko będziemy mieć chęć. I już się nie możemy doczekać. Naprawdę, super, super.

W ciągu całego tygodnia spotkaliśmy się ze znajomymi raz, jeden jedyny raz. Na tarasie.
Proszę bardzo, dla dzieci kilo czekolady, dla nas ciasto, wino i zakąska z łososia. No i partyjka golfa na trawie.









Na ostatniej prostej. No i tak

 Matko Boskooo całkiem zapomniałam, zapomniałam zupełnie, że z moimi wolontariuszami spotkałam się na żywo poraz ostatni. Również poraz osta...