Saturday 30 July 2016

Warszawa, druga połowa

Drugi dzień naszej warszawskiej przygody zaczął się od, uwaga, spotkania na Patelni. Ohoho, jaka ja jestem mondra, wiedziałam gdzie się umówić. Z Munią to spotkanie poranne, zaplanowane na całodniowe.
Planu nie miałam, gdzie iść i co robić nie wiedziałam, choćby dlatego, że nie miałam czasu przed wyjazdem na zastanawianie się, co mogę zrobić w Warszawie.
Rzuciłam tylko wieczorem okiem na internet, bo chciałam zabrać dzieci na taras widokowy Pałacu Kultury i Nauki i poszłam.
Słono sobie liczą za wjazd na 30 piętro, ale mam już zaliczone i więcej nie muszę, ani nie muszę się zastanawiać, jak tam jest. Punkt z przewodników po Warszawie odhaczony. Dzieciom się podobało.


Przy okazji wertowania stron internetu natrafiłam na oferty wycieczek innych niż wszystkie, między innymi taka, Warsaw behind the scenes. Urzekła mnie, muszę przyznać, z powodu Nysek, z powodu takiego, że lubię dowiedzieć się historycznie więcej, z powodu takiego, że Inni z Zagranicy chwalą oraz z powodu takiego, że jest całkiem inna niż przewózka autobusem po mieście.
Nie, nie zakupiłam. Dzieciom nie polecam, ani cudzym, ani swoim.
Ale w związku z zafascynowaniem powyższym, nie mogłam sobie odpuścić ustawienia dziatwy mej przy taksi, które stały na placu przed Pałacem. Dziatwa głodna już była, więc dziatwa zła. Ani ją to auto ziębiło, ani grzało. Złościło bardziej chyba, bo chcieli na sławetne fontanny,gdzie mogliby się moczyć, a ja wymyślałam jakieś bzdurne zwiedzanie.
A szkoda, bo nieopodal stały Maluchy, a w jednym z nich upchniętych czterech rosłych chłopa. Ciekawe czy to nasze rodzime, czy zagraniczne chciało sprawdzić pojemność samochodu. Aż się zachłysnęłam wspomnieniami o historiach wypraw Maluchem na wakacje, nad polskie morze.


Skierowaliśmy tedy nasze kroki, razem z Munią, gdzie proszę państwa? Gdzie mogliśmy iść wprost spod Pałacu? Tak, dobrze odgadliście, na ulicę Chmielną. Stamtąd na Nowy Świat, a potem to już prosto pod Zamek i po lemoniadę od wędrownych sprzedawców.
Wszystko dlatego, że na sobotni poranek wybraliśmy spotkanie z muzyką poważną dla przedszkolaka i dobrze byłoby wiedzieć gdzie mamy iść.

 Szliśmy tam też z nadzieją, że dostaniemy tam jakiś obiad, który będzie się nadawał dla dziatwy i nie trzeba będzie kombinować co zrobić w prawdziwej restauracji.
Pech chciał, podawali tam tylko kawę i ciastka. No, może jakieś przegryzki i zakąski dla małych dzieci i ich rodziców.
A nam się chciało obiadu.
A tu się rozpadało. Lunęło jak z cebra i goniąc przez te ścianę deszczu wpadliśmy do Zapiecka, z pierogami, który już znamy, bo jedliśmy tam w zeszłym roku i nie było obawy, że zrobimy błąd chowając się tam w popłochu przed deszczem.
Przy okazji rozpogodziło się, więc ubrania wyschły a nam poprawiły się zziębnięte nastroje.
I dlatego pewnie znaleźliśmy szybciutko urocze miejsce z superpyszną kawą i ciastkiem. O nazwie To lubię cafe, gdzie nikomu nie przeszkadzały dzieci, bo układając puzzle ani trochę się nie nudziły.



 
 No i w końcu fontanny, bo ileż można czekać!?!?!? Tym razem było chłodniej, ale przynajmniej mamy stroje kąpielowe. Leoncjo zmarzł i mniej szalał, ale może i lepiej, bo trzeba nam było w tempie ekspresowym jechać do cioci po nasze rzeczy, ponieważ ostatnią noc w Warszawie spędzaliśmy w domu wujka Darka, a jeszcze nie mogłam odmówić sobie przyjemności obejrzenia zachwalanego pokazu muzyki i światła,  w wykonaniu fontann
Nie, nie mam dowodu, że byłam. Tylko dlatego, że nie mogę uwierzyć, ze komuś to się może podobać....



W ostatni dzień zabrałam dzieci do Fundacji Sto Pociech, przy ul. Freta, żeby posłuchały "Czy muzyka ma serduszko?". Gdzie przemiły pan, pewnie znany, ale ja nie wiem kto zacz, opowiadał na czym polega praca serca w orkiestrze i utworach. Dowiedziałam się również, iż Polonez ma rytm na bum, cyk, cyk oraz, że w niektórych utworach koty śpią.

Jeszcze tylko rzut okiem na pamiątki (niezwykle istotny punkt programu wycieczkowego), zabawa wielkimi bańkami mydlanymi i już trzeba było się żegnać z Munią i stolicą i jechać do babci Uli.





A w przyszłym roku pójdziemy do Muzeum dla Dzieci pry Muzeum Etnograficznym.

Thursday 28 July 2016

Warszawa, pierwsza połowa

Opuszczając Wyspy na czas wakacji miałam nadzieję na polskie upały. Warszawa miała nas przywitać żarem z nieba, ciepłymi wieczorami i atmosferą wakacji. Taki miałam zaszły rok i tak miało być i tym razem.
Trochę jakby jednak mniej słońca, trochę jakby mniej atmosfery wakacyjnej w tym roku.
Wylądowaliśmy, na dworze lekko szaro, ale strasznie duszno. Dowiaduję się, że tak jest i już. Parno i pada deszcz, co jakiś czas.
Od razu z lotniska ciocia Iza zabrała nas taksówką do domu warszawskiej kuzynki babci Uli, gdzie spędzimy najbliższe kilka dni. Jak to bywa zwykle, obiad, kawa, pogaduszki. Trudno było się wyrwać z domu, ale w Warszawie bywamy raz do roku, więc trzeba wykorzystać pobyt do granic możliwości, dlatego razem z ciocią Izą pojechaliśmy na wieczorny spacer do centrum i na lody. Zaczęliśmy od ul. Chmielnej, bo tam ładnie oraz piękny sklep z zabawkami. Naciągnęliśmy ciocię na kilka sztuk bardzo potrzebnych rzeczy, a zaraz potem razem z wujkiem Darkiem wyruszyliśmy na poszukiwanie dobrych lodów.
Dodam jeszcze, że ciocia nam opowiadała, że gdzieś na Chmielnej muszą być takie specjalne lody, mrożone ciekłym azotem. I się udało!!! Lodziarnia Nice cream factory jest taka oraz taka.
A w naszym wykonaniu wyglądało to tak:




Wybrałam nie ten smak, co trzeba i okazało się, że połączenie chałwy z ananasem i truskawkami to nie najlepsza kombinacja. Nie, że był niesmaczny, ale chałwa ma zdecydowanie zbyt mocny smak i zabija wszystko inne. Dzieci miały banana, truskawkę i białą czekoladę. Zdecydowanie lepiej.
We czwartek rano ciocia gospodyni zgarnęła nas po kawie i mówi, że jedziemy na wycieczkę w miasto. Zabrała nas do Muzeum Wojska Polskiego, ale nieopatrznie zaproponowała plac zabaw w parku Ujazdowskim, więc oglądanie samolotów nasączone było atmosferą "chodźmy już stąd".
Chcieli nie chcieli, na myśli mam Isabelę



Niemniej jednak, sprawa niezwykle ważna, zdjęcie przy samolotach, bo polska szkoła sobotnia im. Dywizjonu jest, zrobione.
O, a w parku nie było schodków do zabawek z placu zabaw i trzeba było się wspinać po drabinkach, zwisać na sznurach i przeciskać w krętych tunelach na wysokościach. O zawał serca mnie to przyprawiło, ale dzieciom w to graj!!!
Czereśni bordowych se pojadłam, żeby poprawić stan zdrowia.


Cisnąć dziecków bardzo nie chciałam, bo popołudnie zaplanowałam im na siedzenie z moją licealną koleżanką, co wcale nie musi im się podobać.
Spotkać się z nią muszę, bo ostatnio widziałyśmy się rok temu i moje przyloty do Warszawy całkiem mi się dobrze logistycznie zgrywają z uzupełnianiem luk w kontaktach towarzyskich.
Umówiłyśmy się na 16 na "Patelni". Kurczę, co za nazwa, z roku na rok coraz lepiej poznaję topografię i nazewnictwo ścisłego centrum Warszawy.  Plan był taki, że znajdziemy bawialnię dla dzieci, a my posiedzimy na kawie, ale uznałam, że nie ma co marnować czasu na siedzenie, jeśli chodzenie jest takie fajne. Nasłuchałam się, że takie biedne te moje dzieci, że je tak ciągam po mieście i fakt, Leon wołał na ręce, ale generalnie było dobrze.
Spacer zaczęliśmy od... Chmielnej. Punkt pierwszy: Manufaktura Cukierków. Od pierwszego dnia żyć mi nie dali i tylko kiedy i kiedy, i czy pójdziemy do fabryki cukierków. To poszliśmy. Taki sklepik, gdzie ściana cukierków, lada z panią od kasy i szeroki stół za szklaną taflą, gdzie panie co godzinę robią cukierki. Zafascynowani patrzyliśmy przez ponad pół godziny, spróbowaliśmy kilku cukierków i uzupełniliśmy zapas landrynek na kilka lat.








Napasieni cukierami pomaszerowaliśmy w kierunku Starego Miasta, potem Nowego Miasta, a potem już na fontanny, gdzie okazało się, że można się pluskać, skakać, moczyć się bez końca. Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej, że tak można zrobić, bo wzięłabym stroje kąpielowe, a tak Isa i Leon kąpali się w ubraniach, które wzięłam ze sobą w razie gdyby wieczorem miało zrobić się zimno.
Nie zrobiło się zimno, ale każdy pretekst, żeby zjeść gorącego gofra i zapić herbatką jest dobry.
A potem zaprowadzili nas na Bulwary Wiślane, na frytki i siedzenie nad rzeką. Prawdziwie wakacyjny, ciepły wieczór, na leżaczku z widokiem na Wisłę, zrelaksowany, bez stresu, denerwowania się, z dziećmi biegającymi na placu zabaw i porcją super słonych frytek.





A u cioci był zegar fascynujący, który trzeba było obadać. Dudnił nam godziny i połówki.


Tuesday 26 July 2016

Przedwakacyjny miszmasz

W zeszłym tygodniu miałam traumatyczną środę, ponieważ moje dziecko drugi już raz miało wyrywanego zęba. Bałam się chyba bardziej niż Isa, która oświadczyła, że jeśli trzeba zęba wyrwać, to trzeba.
Poszło szybko, dużo szybciej, niż za pierwszym razem. Szast prast, nie wiadomo kiedy. Isa była dzielna, denerwowała się tylko troszkę i nie płakała ani trochę.
Ponieważ była to środa musiałam odwołać cotygodniowe czytanie polskich książek w szkole. W biegu więc dostałam prezent od nauczycielek i dzieci z dwóch klas, w których czytam.
Takie oto, zestaw do robienia ciasteczek czekoladowych oraz kosmetyki różano pelargoniowe.


We czwartek mieliśmy koniec roku szkolnego a potem zakupy, bo Wróżka Zębuszka przyniosła kasiorę za wyrwanie zęba i trzeba było ją wydać. Kupiliśmy też dwie walizki do bagażu podręcznego, żeby się do Warszawy zabrać i nie pakować się w dziesięć reklamówek. Paczka już poszła do Polski z kurierem.

A wekend? Weekend szaleńczy. Piątek już był wolny, więc poszliśmy do Karoli, sprawy szkolne omawiać, a tam nasze dziewczynki wpadły na szaleńczy pomysł spędzenia w moim domu nocy. I może nie byłoby w tym żadnego problemu, gdyby nie to, że bolała mnie głowa, miałam zaległe prace do zrobienia, a przyjmując dzieci do domu, perspektywę późnego pójścia spać, konieczność przygotowania midnight feast i niekończące się wrzaski.
Odmówiłam więc.
Isa truła i truła, ale nie chciałam.
A potem stwierdziłam, że właściwie to dam radę i towarzystwo przylazło.
I to był sleepover numer jeden. Gdy kładłam się spać o 23 jeszcze szeptały. Isa się ze zmęczenia popłakała.
I w ichnim łóżku zmieścili sie we czwórkę.

To była tylko zaprawa przed niedzielą i poniedziałkiem, kiedy to dziecko moje wyprowadziło się z domu na noc, dzień i jeszcze noc, by powrócić dziś rano. W poniedziałek rano wróciła od Emilki, wpadła do domu, zapytała czy może już jechać do Anieli, skoczyła do pokoju po czystą bieliznę i już jej nie było.
A dziś przyszła i rozpłakała się, bo musiała iść ze mną na zakupy, a dopiero przecież weszła do domu.
Całe szczęście, że karuzela była, to jakoś udało mi się ją udobruchać.
Leon za to liczy dni do wylotu do babci i dziadka.
A ja na sam koniec musiałam jeszcze szybko skoczyć do dentysty, na kontrolne sprawdzenie, czy  ból Isowego zęba to ból zęba, czy coś innego.
To nie był ból zęba. Nie wiem co, ale dobrze, że wszytko jest dobrze.

Friday 15 July 2016

Wakacje tuż tuż

Poszłam do lekarza, żeby mi żyły obadał. bo mi pękają i siniaki sie robią. Nogi mnie bolą żyły w środku nogi sie ruszają, rwie mnie, aż pęka. Nogi potem podnieść nie mogę, na kanapie siedząc skarpetki i buty zakładam. No więc poszłam do pani perwszego kontaktu, która po obserwcji wysłała mnie do specjalisty.
Specjalista (pierwsze wrażenie moje, że chyba mnie nie polubił, ale często mnie moje pierwsze wrażenie myli, więc pomyślałam, że nie będę dociekać, czy głosował za wyjściem kraju ichniego z Unii, czy za pozostaniem) pomacał mi żyły, pojeździł usg i pogadał o genach. Ach, no u mnie są geny. Mama miała operację. "W Polsce się nie robi operacji przecież?" zapytał specjalista. No, robi, tłumaczę mu, mama dopiero co miała.
Yhm, pomruczał specjalista nadal jeżdżąć sprzętem po żyłach. No, nie kwalifikujesz się. Na NHS się nie kwalifikujesz, ale powinnaś już sobie zrobic, no powinnaś, to jedź do Polski, tam sobie zrób.Yhm.
I wtedy już nie miałam wątpliwości, że głosował za wyjściem z Unii.

Leonka kariera w przedszkolu dobiega końca. W przyszłym roku już szkoła.
Miały miejsce zawody sportowe, piknik w parku oraz uroczyste zakończenie roku szkolnego, półtora tygodnia przed Isabelką. I teraz jesteśmy sobie razem.
Na zdjęciu Leoncjo ze swoją najlepszą przyjaciółką, z którą dyskusje odbywa długaśne. Oraz z Filipkiem, którego wszyscy znają


Dwa dni później, a może dwa wieczory później, winnam rzec, odbył się Koncert Letni w szkole, w czasie którego Isa grała na flecie.Do domu wróciłyśmy grubo po 21. Z wrażenia Isa nie mogła zasnąć, wszystko sie przeciągnęło i tak teraz jest zmęczona.
Była bardzo z siebie dumna i troszenieczkę zdenerwowana. Zagrała perfekcyjnie, oczywiście jako matka nie mogę odebrac tego inaczej.
A dziś ledwo ze zmęczenia wstała z łóżka, bolało ją ucho i nie poszła do szkoły.
No i za tydzień już będziemy mieć wakacje!!!!

Saturday 9 July 2016

Jakby o niczym, a jednak.

Właściwie nic się nie dzieje.
Praca "zawodowa" (w cudzysłowie, bo zarobków na niej żadnych. Rozwijam się. Tylko) mnie pochłania bez reszty.
Więc nie ma mnie. Tak jakbym wychodziła z domu rano do roboty i wracała popołudniu do dzieci. Nie ma mnie dla nich, więc troszku cierpią.
Ale niedługo będą wakacje, więc przestanę zajmować się komputeremi "sprawami" Będę za to siedziała na tarasie i sączyła kawę, i żarła ciasta cioci Kasi oraz deserki cioci Izy.
Ale zanim to nastąpi muszę jeszcze sie naprodukować.
No i się produkuję.

W międzyczasie niezajmowania się dziećmi, jakby z doskoku zauważam, wyłapuje ichnie perełki.

Na przykład Leon pyta gdzie sa mleczkowe cukierki?
Jakież znowu. Dziecko, czy ja jtem wykwalifikowany językoznawca, co to wie wszystko oraz to co to są cukierki mleczkowe? Błędy robię na blogu, ludzie palcem pokazują.
Ale, ale. Cukierki mleczkowe są od babci. A to już wyjaśnia sprawę. Bo mleczkowe cukierki to Krówki.

Na przykład Isabela. Sprawa ma się tak, że w drodze do szkoły musimy przejść pod przejazdem kolejowym., który dzielimy z samochodami. Wąsko tam, a specjaliści od nocnego popijania zostawiają na chodniczku butelki od wina. Małe, jak od jednego kieliszka.  I ja te butelki zbieram i przestawiam w kącik, bo jak spadnie, albo ktoś kopnie na ulicę, koło przejedzie, butelka pęknie, a szkło wpadnie na przechodnia. Na nas na ten przykład. I od tego recyklingu butelek mianowała mnie Isabela Butella Recyclinga.

Jeśli natomiast o mnie chodzi, to kolejna rzecz o polskiej szkole. Tydzień po festynie Kopciuszkowym, po niezliczonej liczbie rozmów telefonicznych, spotkan bankowych, personalnych, nauczycielskich, przyszła kolej na spotkania z rodzicami dzieci, które zostały zapisane do naszej szkoły. Poszło inaczej niż myślałam, ale podobno z dobrym wynikiem. A po poranku, zasłużony grill u Karoliny, zaplanowany przez chłopaków, o którym zupełnie zapomniałam. Dobrze, że mi Katarzyna przypomniała. Bo bym pewnie nie poszła, dzieci nie wybiegałyby się "pod blokiem", Leon nie zrobiłby wielkiego ogniska, z moją pomocą, nie przypomniałabym sobie jaka dobra polska kiełbasa z grilla jest, ani nie zeżarłabym ciasta.
Proszę bardzo, oto skrót ze spotkania.





Sunday 3 July 2016

Festyn z Kopciuszkiem

Otóż tak.
Jak wiadomo, na dupie usiedzieć nie mogę. Udało mi się spotkać, czy to zrządzeniem losu, czy przypadkiem, czy przeznaczenie, ludzi, którzy też lubią robić. To już wiemy, bo o tym mówię zawsze. A mówić lubię, więc słychać często. No i teraz ci ludzie, czy im się chce, czy im się nie chce, muszą. Bo i ja nakłaniam, i okoliczności także nakłaniają.
Tym razem zrobiliśmy festyn z przedstawieniem Kopciuszek.
Przedstawienie krótkie, bo i aktorzy amatorzy, a i charakter imprezy piknikowy.
Całe dwie próby przedstawienia mieliśmy, Jedna w poniedziałek, druga we czwartek i to nam musiało wystarczyć. Musimy być niezwykle utalentowani, bo nam to wystarczyło. Okalski na stojąco i na bisy zapotrzebowanie. Na co nam jednak bis, kiedy nie wiadomo, w którym miejscu coś dodaliśmy, a w którym nam umknęło. Niech zostanie tak idealnie, jak było.
Festyn jak zwykle sukces. Nie było Gatti, bo się na wakacjach byczyła, ale zostawiła swoje garnki. Isa mi zapowiedziała, że ona będzie z Emilką i Anielą stać, ale nie wyszło. Dziewczynki musiały się zadowolić bieganiem, no i przedstawieniem.
Nakłoniłam szwagierkę do malowania buzi, bo sama się wypiełam. Nie chciało mi się siedzieć 4 godziny na krzesełku.
I za każdym razem powtarzamy sobie, że biedne te nasze dzieci, że tak samopas i nikt się nimi nie zajmuje, ale przynajmniej przez cały dzień na dworze siedzą...






Nie dane mi było odpocząć po ciężkiej i znojnej sobocie. Oj nie, do banku musiałam iść konto szkolne zakładać, na chwilkę, a przeciągnęło sie do ponad 3 godzin. Znów dzieci moje same, nawet nie wiem czego im potrzeba. Dobrze, że Agata jest to ją zostawiam z jej chłopakami u mnie w domu i martwić się nie muszę.

Jajka, jaskinia, pomyłka

Święta znów obserwowałam uszami.  Jedziemy z dziewczynami samochodem i rozmawiamy o socjalizowaniu się. O tym, jak ich mama lubi sobie połaz...