Friday 27 January 2017

Rozćwiczenia językowe

Nie wierzę, że kobiety takie są! zbulwersował się Leon razu pewnego, nie wiedzieć czemu.
Nie wierzysz?!? Kobiety są mądrzejsze! rzuciła od niechcenia Iss.

Ja chcę, żeby przedszkole się skończyło.
Uwierz mi, nie chcesz, żeby się przedszkole skończyło. Bo jak się skończy, będziesz musiał iść do zerówki. A tam będziesz musiał sie uczyć i będzie mniej zabawy.
Mama mnie nie zapisze do zerówki.
A! To tak nie działa, że mama cię zapisuje, to szkoła cię zapisuje!!!  

Mówił kiedyś Leon o sobie, że jest angielskim chłopaszkiem. Przestał już i przestał też używać angielskiego codziennie. Martwi mnie to bardzo, bo pomijając przyszłość oraz to, że bez angielskiego ani rusz, mam na uwadze fakt, że na Wyspie pozostała rodzina, z która chciałabym, żeby się umieli porozumieć.
Co z tego, że już w przedszkolu Leon śpiewa piosenki i uczy się kolorów, jeśli akcent z jakim wymawia i wyśpiewuje angielskie frazy pozostawia wiele do życzenia. Native speaker się tutaj nie pojawi, a ja do miasta wozić ich nie mam jak na spotkania.
Dlatego poprosiłam moje przyszywane siostrzenicę i bratanicę o pomoc i ustawiłam nam spotkania, co tydzień.
I już wczoraj gadaliśmy pierwszy raz. Och i ach, bo taka jestem podekscytowana. Nie wiedziałam, że tak będzie super pogadać. Nie wiedziałam też, że okaże się, że tęsknie za nimi, tak jak tęskniłam za moją własną rodziną będąc tam. Musimy lecieć na wakacje.

A póki co jedziemy do na ferie do miasta, na kilka dni. Pójdziemy do kina, na łyżwy, jakieś spotkania plastyczne, warsztaty. I koniecznie musimy sprawdzić, czy ciocia Nadzia ma w domu mundur swój policyjny.
No bo, mamo, gdzie chcesz pracować pytają mnie podczas sesji wieczornych moje dzieci. I co mogłabyś robić, uczyć dzieci, prowadzić imprezy, a może łapać złodziei!?!
Złodziei, nie. Już mamy ciocie policjantkę.
Łaaaaaa, ciocia policjantka? Naprawdę? Łaaaaa, naprawdę?
No więc będziemy oglądać zdjęcie drużyny naszej cioci. Jak tylko się zaczną ferie.

Sunday 22 January 2017

Ciastkarnia

Weekend był spokojny, bo nasz stały gość, a rzec powinnam, mieszkaniec, nie przyjechał. Kania zaplanowała sobie zwiedzanie stolicy. Nam pozostało świętowanie dnia babci i dziadka, i może jakiś spacer, jeśli komuś będzie się chciało wyciągnąć potwory z domu. Bo Potwory są leniwe i nie lubią na dworze. Lubią za to przed ekranami. Bardzo pilnują swojej godziny dziennie.
No, tak czy inaczej zostaliśmy sami.

Wyprowadzenie Potworów na spacer okazało się zadaniem trudnym, również z powodu mojego lenistwa oraz braku chęci egzekwowania posłuchu u matki. W związku z zamknięciem w domu wszyscyśmy oszaleli. Granice zostały przekroczone. Nikt nikogo nie słuchał, nikt nie chciał współpracować. Wpadłam tedy na szalony pomysł zajęcia się Potworami i zaproponowałam pieczenie ciastek. Trzech rodzai!!!! Jeden wybrałam ja, bo kupiłam daktyle, a płatki owsiane się walały po kuchni, bo wszystkim nam zbrzydły od częstego jedzenia. Drugie wybrała Isa, maślane, a trzecie zażyczył sobie Leon, bo jemu się chciało babeczek. I tak nam minęło niedzielne, wieczorne kilka godzin.

I stał się cud.  Potwory zniknęły na dwie godziny w pokoju. Cisza i zgoda. A wniosek jeden, dzieciom muszę poświęcić czas. Od czasu do czasu.

Sytuacja w jakiej się znajdujemy jest nadal niedookreślona i choć wydawałoby się, że dzieci są takie szybkie w adaptacji, to jakby nie było, odbija się to na nich tak jak na mnie, jeśli nie bardziej.
Z Isy wychodzi wariatka, i szlag trafił moje spokojne i ułożone dziecko. Myślę sobie więc, że oprócz poświęcania im czasu możemy wprowadzić rytm dnia. Żeby ten telewizor i bajka nie były takie oczywiste. Mamy więc, wspólnie ustalony. Na planie Leona są pierwsze trzy pozycje z listy Iss.
Działa.
A wieczorami znajduję pod poduszką liściki: Nie lubię kiedy jesteś zła. Kocham cię!!! Kocham cię!!! Przepraszam!!! Od Iss.

Wednesday 18 January 2017

Rekonwalescencja

Choroby przeszły. W przypadku Leona nie obyło się bez antybiotyku, choć nie jestem pewna, czy to antybiotyk pomógł, czy też po prostu przeszło.
W międzyczasie zaraziłam się od Leona i przez dwa dni umierałam na kanapie. Babcia odbierała dzieci ze szkoły. Aż do czwartku, kiedy w końcu wyprosiłam postawienie baniek. Mikstury czosnkowo-cebulowo-imbirowe z cynamonem, goździkami i miodem nie pomogły. Może tylko trochę złagodziły objawy.


Szast prast, w weekend byłam zdrowa. Nie na tyle jednak, żeby dać się namówić na niedzielny wypad na sanki z warszawską rodziną, która nas zaskoczyła i przyjechała w sobotę wieczorem.
A tak swoją drogą, zastanawiam się, jakim cudem udawało się mojej mamie i babci stawiać nam bańki? Dlaczego nikt nie uciekał z krzykiem? Brały takiego delikwenta, siadały na kanapie, na swoich kolanach poducha, na poduchę delikwent na brzuchu, na delikwenta bańki, na bańki kolejna poducha, żeby grzać. I nie było dyskusji, że ja się boję. Bańki i koniec.
A teraz, dyskusja i szacunek dla dziecka, bo jest człowiekiem i może decydować, a na siłę go przecież nie położę. A potem antybiotyk zamiast medycyny naturalnej. I nie wiem, co jest lepsze, czy teraz, kiedy dziecko się szanuję, czy dawniej, kiedy było tak, jak chcieli rodzice...

Powrót Leona do przedszkola jak zwykle w bólach, ale wystarczyły dwa dni, żeby znów mówił, że uwielbia swoją panią i tęskni za swoją placówką wychowawczą.

Tuesday 17 January 2017

Krwi polska

W ostatnim wywiadzie z premier oświaty, który ogądałam w Dzień Dobry TVN (tak, tak, telewizja śniadaniowa do kawy) usłyszałam, że planowana reforma jest bardzo szlachetna. A nie wiem. Chyba nie mnie jest się wypowiadać na ten temat, ponieważ nie byłam częścią tego systemu przez kilkanaście lat. Poznałam tez inny system, troszeczkę.
Słyszałam od ludzi, że gimnazja to nie był dobry pomysł oraz, że licea niewiele młodzieży dają.
Zdania jak zwykle są podzielone. Ponieważ nikt  z mojego otoczenia nie lubi obecnie rządzących, jakby siłą rzeczy krytykuje się wszystko. Także i reformę oświatową.
 Kanał który ogląda się u nas w domu, też jest jakby opozycją, więc wystawiam się na pranie mózgu, żeby "ich" nie lubić.
Od czasu do czasu rzucam okiem na wiadomości od rządzących.
Wydawało mi się zawsze, że nie głupia jestm i umiem sobie połączyć i poskładać.
Dlatego wystawiam się też na tych co "ich" lubią.
Nie mam też dobrego zaplecza z wiedzy o polskim świecie z czasów poprzedniej władzy. Nie wiem, co robili dobrze, a co robili źle.
Wiem tylko, że takiej szopki jak ta, którą oglądam teraz w telewizji, nie widziałam dawno.

Ale. Miało być o reformie.
Poruszyło mnie jedno zdanie pani minister. W końcówce wywiadu, po kilku minutach eleganckiego przekrzykiwania się i próbowania naprowadzenia pani minister na odpowiadanie na temat (kobieta dzielnie nie dawała innym dojść do głosu i uprawiała demagogię, przykro się na to patrzyło) padło piękne zdanie.
Musimy i chcemy nauczyć dzieci i młodzież współpracy w szkole i życiu codziennym.
Really?Really? Że w Polsce chce pani tego uczyć dzieci, na zajęciach?
A może by tak zacząć od rodziców w domu?
Tych rodziców, którzy przynoszą drzewka i kłamią, że sami zrobili, żeby syn/wnuk dostał dobrą ocenę?
A może tych rodziców, którzy kupują od naszej klasy kwiaty dla pani derektor z okazji pasowania na ucznia, a dzieci z drugiej klasy patrzą i nie wiedzą jak się zachować. Bo my jesteśmy lepsi. Nasza klasa jest najlepsza. Najlepsiejsza.
Tych rodziców, którzy nie nauczyli dzieci, że nie trzeba się pchać, że można poczekać na swoją kolej? Żeby mi się potem Isa z Leonem, do innych standardów przyzwyczajone, nie musiały żalić.
Śmiałam się zawsze z tych karnych kolejek do autobusów na angielskim przystanku, ale przyznam, że brakuje mi tego teraz. Bardzo.
Sklepik jest w szkole. Po co, nie wiem, bo nie widzę potrzeby kupowania żelek, czy gum do żucia o 8 rano w szkole, ale to pewnie znów moje zagraniczne zepsucie. Przydał mi się ten sklepik raz, bo zapomniałam wody dla Isy. Stanęłam w kolejce. Karnie. Po mnie przyszedł chłopiec i dwie dziewczynki. Pchają się do przodu. Zaprosiłam na koniec kolejki. Nie podziałało, stanął przy ladzie, poprosił o pięć żelków. Musiałam mu w twarz powiedzieć, że istnieje coś takiego jak zasady. Drukowanymi literami.
Bo ja tylko chciałam przejść do przodu... Po co? Skoro kolejka kończy się na końcu?
I takie dzieci, które we krwi i genach mają, że muszą walczyć, bo inaczej niczego nie będą mieć, pani chce uczyć i mieć nadzieję, że coś się zmieni? Pchaj się potomku!!! Bo ja już straciłam nadzieję.
No chyba, że ma pani nadzieję, że te dzieci będą rodzicami i pozbędą się przywar swoich rodziców, a na starość szerzyć będą idee partnerstwa i współpracy. No, może. Albo jakieś modyfikacje genetyczne poproszę.

Monday 9 January 2017

Zimno

Zachciało mi się kurna Polski. Cztery pory roku, że kocham, że lubię zmiany. Że jak za długo ciepło to tęsknię za zimą i śniegiem, i mrozem. Nie, ja to chyba nienormalna byłam. Teraz trochę znormalniałam, bo mi zwyczajnie zimno i zimy już tak bardzo nie kocham.
Takiej mi się tej Polski zachciało co mrozem ścina jeziorka i każe zakładać kilka warstw swetrów.
Ale śnieg jest. No dobra, nie jest źle.


 Wyławianie lodu. Z naszej rzeki.


Na łyżwy do miasta, na sztuczne lodowisko nie trzeba jeździć. Dla porównania, teraz i wczesną jesienią. Podobno w czasach dziecięctwa babci Uli, z tego Płytu (no, taka nazwa) zimo wycinało się bryły lodu, zakopywało w metrowym dole na podwórku, zalewało wodą, przysypywało trocinami i tadam, na lato jak znalazł, mrozik dla prababci, która handlowała lodami, które sama, swymi ręcami kręciła. Bo ta gruba warstwa trocin trzymała ten lód przez całe lato. Jak, nie wiem. To chyba fizyka, nie? Ja tam ze ścisłych tylko matematykę lubię.
Gałki oczne mi zamarzały. Zamarzały całkiem po prostu.
Leon, choć opakowany przypłacił spacer przeziębieniem. Minus 18. Może dlatego...

Sunday 1 January 2017

Noworocznie

O. Nowy Rok.
Całe szczęście nigdy nie robiłam przesadnie postanowień noworocznych. Ba, ja żadnych nie robiłam i bardzo mi z tym było dobrze.
Także z tym, że co to za szczególna noc, że trzeba robić szczególne rzeczy. I pędź za tłumem. Z reguły więc niewiele planów miałam.
Nie, żebym nie chciała na bal iść, suknię założyć, szpilki i tańczyć do białego rana. Na dancing na ten przykład. Ale do tego Sylwestra nie trzeba.
No, ale, co ja się tu będę oszukiwać. Jak już się ten Sylwester zbliża, to jakieś straszne straszydła szepczą do ucha, że trzeba, trzeba, że chcesz, że chcesz.
Tym razem te straszydła to ciotka i wujek z Warszawy. Nie chciało im się na bal iść w Krakowie, uznali praktycznie, że od nas będzie do domu dużo szybciej i przyjechali.
Wcisnęłam na siebie suknię balową z frędzlami, założyłam obcas. Isa wdziała nową srebrną spódnicę i można było zacząć imprezę.
Niezawodna telewizja dostarczała nam muzykę z trzech różnych imprez w trzech różnych miastach.
A kiedy muzyka nie odpowiadała, proszę bardzo gra lub bajka na tablecie. I tak do północy.
A o północy płacz z przemęczenia. Ech.



Rano niespodzianka. Kiedy wszyscy powinni spać, a zamiast tego poszli na noworoczną mszę, siadłam z Iss na kanapie i zaczęłam szukać filmu. Serdecznie mam dość tych wszystkich krzykliwych bajek ze skrzeczącymi głosami. I znalazłam Podróż za jeden uśmiech z 1972roku. Czarno-białe, a tak ją wciągnęło, jakby to Disney był.


Jajka, jaskinia, pomyłka

Święta znów obserwowałam uszami.  Jedziemy z dziewczynami samochodem i rozmawiamy o socjalizowaniu się. O tym, jak ich mama lubi sobie połaz...