Wednesday 22 February 2017

Rozmowy, wsparcie, rozmowy

Iss się martwi, że pan od religii nie będzie miał z nimi zajęć i rzucą ich na pożarcie innej pani, która bardzo krzyczy.
Zamartwianie się z reguły przypada u nas na przedzasypialne pogaduchy.
Nie martw się, dziecko, mówię do niej. Jeśli usłyszę, że pani od religii krzyczy, to ją załatwię.
W myślach toczę już słowną bitwę z panią, zastanawiając się jednocześnie, czy to wypada, czy nie, dyskutować z nauczycielem jego zdolności wychowawcze. Wszakże szkoła uczy, bawi, wychowuje. Może więc nie powinnam ingerować? Ale słyszałam na własne uszy jak pani od polskiego wyrażała swoje zdanie na temat zachowania jednego z uczniów na przerwie, a potem jak mu dała klapsa to poszło echo po całym korytarzu. Mama jego, stojąca z nim, słowa nie rzekła.
I czy tak można?
W angielskiej szkole nie słyszałam ani razu krzyku nauczycielek, ale bywałam tam rzadko, bo dziecko odbierałam sprzed szkoły, a do budynku wchodziłam tylko, gdy były jakieś uroczystości, albo kiedy się angażowałam. Kto wie, jakie są panie za granicą? Jak się dowiedzieć, kiedy dane te objęte są ścisłą tajemnicą...
Toczę więc wewnętrzną dyskusję z panią i sama ze sobą. Leon się wierci.
Płaczesz synu, pytam.
No nie, zastanawiam się tylko, jak ty ją załatwisz.
Nie załatwię jej jak Ninja, po prostu z nią pogadam.
No przecież wiem, że pogadasz!!!
Tutaj włącza się Iss, Bo ty masz mamo taką dopasowaną duszę.    

Mamo, jak do wakacji nie znajdziesz nam mieszkania, to ja wracam do Anglii. Muszę mieszkać w Warszawie, bo muszę mieć blisko do Zosi, jak ona już wróci do Polski.
Tak, tak mnie nastraszyła Iss. Jakbym mało miała własnych myśli i dylematów. Ech.

Zadzwoniłam do Zosinej mamy. Dawno z nią nie rozmawiałam, dawno Iss nie wisiała z Zosią na Skype.
A na Zosinej głowie wielka kokarda. Piękna, dodatkowo jest jedyna w swoim rodzaju, bo projektowana przez JoJo. JoJo Bow się nazywa.
Jak to ja, zajrzałam na internet dowiedzieć się kto zacz, kto taki projektant.
I trochę się przeraziłam. Bo o ile kokardy są świetne, o tyle dziewuszka... Przerażająca. A może to, jak ona wygląda i jak przedstawia siebie w internecie. Chyba, że to jej mamusia tak ją kreuje. Ona ma 13 lat, farbowane blond włosy i podbno jest tancerką. Może się nie znam, ale wydaje mi się że, żeby nazywać siebie tancerką trzeba troszkę więcej, niż umiejętność zrobienia szpagatu na stojąco.
Ale kokardy są spoko. I są hitem wśród brytyjskiej mlodzieży, ktore wie, pewnie i amerykańskiej. W Polsce modne będą w przyszłym roku sądzi Zosina mama.

Byłem smutny, pełen nieradości, bo ktoś mnie okłamał o cukierki. A potem zobaczyłem zdjęcia kartkowe i jestem smutny.
Żebym to ja wiedziała w jakich okolicznościach Leon takimi mądrościami się ze mną dzieli. O, i jeszcze okurary słonecznowe.

Tuesday 14 February 2017

Same przyjemności

Niby koniec ferii, ale jeszcze nie dajemy się nostalgii. Wychodzimy naprzeciw pięknej zimie, która w tym roku Polskę rozpieszcza i jedziemy na łyżwy.
Jakżeż wdzięczna jestem cioci Izie, że nam przyprowadziła takiego fajnego wujka, choć kto wie, może sam się przyprowadził.
O, i tutaj przypomina mi się anegdota, zanim wrócę do opowieści z ferii.
Otóż, bohaterem anegdoty jest dziadek, który zanim stał się dziadkiem, był tylko i wyłącznie ojcem trzech córek. Jeszcze mężem babci, ale to jakby nie jest istotne dla naszej historii.
Razu pewnego jechałam z dziadkiem do miasta wojewódzkiego, a z nami zabrała się nasza ciocia Halinka.
Dziadek ma serce gołębie i lubi pomagać, więc gdy zgłosił się do niego znajomy pan z zapytaniem, czy też się może z nim zabrać, zgodził się bez problemu. I tak jedziemy sobie, słuchając niezobowiązującej rozmowy dziadka z panem, kiedy pada pytanie:
 "To ma pan trzy córki?"
"No mam"
"To trzech zięciów przyjdzie?"
"Jak nie przyjdzie to się przyprowadzi..."

Całe szczęście, że ten od ciotki Izy sam się przyprowadził.
No i mamy go. Dzieci czekają na jego przyjazd jak na przyjazd św Mikołaja, a przecież nie zawsze przywozi prezenty. Szaleje z nimi. bierze na piłkę, gra w gry, robi Spidermana. Jednym słowem, najlepszy wujek na całym świecie.
I właśnie w ten ostatni dzień ferii byłam wdzięczna cioci Izie za wujka, bo ledwo zdążyli wejść, zagadałam, ze jedziemy na łyżwy, wcale nie licząc na odzew. Lepiej się pozytywnie rozczarować :) .
Szast prast, byliśmy w samochodzie.
Lubię zimę. Jednak. Cieszę się, że jest mroźno. Isy trzeci raz, a właściwie już jeździ. Leon, hm, biega w łyżwach po lodzie.
Jeszcze tylko chciałabym znów jeździć na nartach. Razem z dziećmi.


 Zajrzeliśmy też do koleżanki, która ma czwórkę potomstwa, z czego dwóch chłopców jest w wieku Isy.
Przywiozłam w prezencie worek słodyczy, w tym batoniki orzechowe, które, nie pomyślałam, mogą chłopców uczulić.
Nie przeszkodziło to dzieciom w żebraniu. Każda metoda jest dobra, a przede wszystkim polegająca na porównywaniu się do starszego brata.
"Chcesz być taki brzydki, jak twój starszy brat?"
"Isa jadła, a nie jest brzydka!?!?"
Uroczo.

Ze szkoły Iss przyniosła książkę. "Nikt i Zielony" Przepiękna historia.


No i jeszcze, jak mogłabym zapomnieć, Walentynki.
Dostałam od Iss kartkę, oni ode mnie wielkie sercowe lizaki. Chciałam bardzo jechać do kina na Sing, ale stwierdziłam, że busami to żadna przyjemność się tłuc. Hm, tęsknię za brytyjskim transportem autobusowym. Kolejowy był mniej fajny, ale autobusy nie miały, delikatnie mówiąc, nieprzyjemnego zapachu.
Kina nie było, ale popcorn i film, by pokazać jak bardzo kocham dzieciaki, obowiązkowo.

Friday 10 February 2017

Ferie, część druga. Na wsi.

Druga część ferii. Wolne, wolne, odpoczynek.
Co tu robić z dzieciami.
Z pomocą przybiega ksiądz nasz lokalny, który organizuje codziennie zajęcia, od 10 do 13.00.
W poniedziałek przyprowadziłam dziecko, żeby dziecko nie siedziało w domu. Ileż można telewizji.
Przyjemnie, bo zajęcia plastyczne, ale też nauka układu tanecznego z mamą koleżanki z Isy klasy, do czekoladowej piosenki. Poza tym po bułce i szklance herbaty. Odzwyczaiłam się od herbatki szkolnej dla dziecka w kraju, gdzie się wszystkich poi wodą. Bardzo miła taka lokalna inicjatywa, zwłaszcza, gdy nie ma się samochodu i nie bardzo można dzieci wwieźć na koniec świata.

Drugiego i trzeciego dnia już nam się nie chciało. Że się Isie nie chciało, wcale mnie to nie zdziwiło. Cały czas przecież opowiadam, że bajki dla niej najlepszą rozrywką. Ale, że mnie się nie chciało... A potem z wyrzutami sumienia muszę walczyć.
Na wytłumaczenie mam to, że w końcu ugotowałam swój piękny życiorys. Mam go w pliku, mogę zacząć w końcu porządnie szukać pracy i układać sobie polskie bytowanie. Cały jeden dzień spędziłam z komputerem, ale mam.
Bo, tutaj zwierzenia i tajemnice, do tej pory, patrząc z perspektywy czasu, zawiesiłam się tutaj gdzieś w powietrzu, w jakiejś dziwnej przestrzeni. Ślizgałam się między jednym a drugim dniem i nie chciało mi się schodzić do rzeczywistości.
Dziwna sprawa ta depresja i nerwicowe stany lękowe. Dziwna sprawa. Wielka szkoda, że nie da się tego naukowo wytłumaczyć. Bo ja lubię, naukowo.
Bo, właściwie, to nie jest tak, że się spada, spada, spada, aż, daj Boże, spadnie się na samo dno i trzeba się odbić, bo inaczej już się nie da. Nie, to jest tak, że się wisi. Patrzy na świat z góry, a ten świat jest daleko i raczej taki nieobecny. Jakby mnie nie dotyczył. Takie kołysanie, kolebanie.
No, i w końcu uznałam, że wystarczy. Mój umysł uznał. Pomogła mi modlitwa. I zaufanie, że wszystko co się dzieje ma sens, i że wystarczy pozwolić się nieść.
I takim sposobem mam życiorys.
To jeden dzień, kiedy nie poszliśmy. Drugiego dnia też mi się nie chciało, bo się jakoś nie wyspałam. Wysłałam tylko Iss do koleżanki, z którą poszła na łyżwach pojeździć na zamarzniętą sadzawkę. Tutaj się jeździ. Tutaj Iss próbowała i tutaj ja, pamiętam, pomykałam z innymi dziećmi w moim wieku, sto lat temu. Tyle, że łyżwy okazały się za ciasne i żadnej radości z tego nie było.



Zawód ogromny, a tu ksiądz organizuje wyjazd do miast na lodowisko. Isa nie chce jechać, bo przecież nie umie. Leon nie chce jechać, bo mu smutno na wycieczkach. (Bardziej wierzę w to, że bał się, że będzie śmierdziało w autobusie, że każą mu gdzieś coś jeść, i że będzie sam).
Basta! Koniec! Matka decyduje! Jedziemy!
Lodowisko okazało się hi-tem ferii.
Isa jeździ! Pięknie. Mam nadzieję, że się nauczy i nie zapomni, tak jak ja w zeszłym tygodniu.
Leon też zasuwa i jest super szczęśliwy.
Jako bonus, wycieczka do strażaków. Jak to powiedziała moja szkolna koleżanka "Obcy chłop jest każdy fajniejszy".
Oczywiście warto było. Dlatego uznałam, że ostatniego dnia koniecznie musimy lecieć do salki, na ostatnie tańce.
Oczywiście warto było. Zwłaszcza, jak się ma matkę, która się udziela, to można i nagrodę dostać.
Dla najcichszej i najbardziej skupionej słuchaczki. A także za zajęcia techniczne, czyli wykonywanie slajdów rzutnikowych.
Matka udzielająca się wszędzie się wepchnie.
Na dyplomach dla uczestników Warsztatów u księdza widnieje mój podpis, jako reprezentant rodziców. A nie mówiłam?


Sunday 5 February 2017

Ferie w mieście


Rodzice wywożą dzieci z miasta na wieś, w góry, na narty, odpocząć od zgiełku.
Cóż, w naszym przypadku zupełnie odwrotnie. Potrzeba nam ludzi, zgiełku i gwaru. Potrzeba nam, żeby coś się działo. Dlatego już w pierwszym tygodniu wyjechaliśmy do miasta.
Zatrzymaliśmy się w naszym mieszkaniu, można więc powiedzieć,  że jakbyśmy na kwaterze byli.
Przeszukałam internet wzdłuż i wszerz, żeby plan ustalić. I plan był!!!
Od rana do wieczora, z zaznaczeniem, że jeśli się nie będzie podobało, zmienimy.

Pierwszego dnia zaprowadziłam towarzystwo do Pałacyku Zielińskiego , gdzie pani rozmiłowana w kulturze i sztuce ludowej, uczyła, jak robić lalki gałgankowe. Temat: " Zrób sobie lalkę gałgankową na szczęście." Szczęście jak szczęście, ważne, żeby coś zrobić.
I tak wczesnym przedpołudniem, wespół z mą rodzicielką wyszliśmy z domu. Z miasta pochodzę, tam się wychowałam, a okazuje się, że drogi do Pałacyku znaleźć nie mogę.
A kiedy już dotarliśmy i okazało się, że dzieci tam nie ma, a tylko 3 dorosłe osobniki, plus instruktorka, trochę mnie zapał opuścił. Tylko, co ja będę robić, jeśli pójdę do domu.
Babcia się nie rozbiera, szepcze, że się chyłkiem wymknie, nikt nie zauważy. Zostań, zostań, głupio wychodzić.
Została. Razem z Iss skubała i kombinowała. I lalki gotowe.
Syn mój, hm, syn mój pytał za ile idziemy do domu.
 Oczu się tym lalkom nie rysuje, bo w ten sposób nabywają duszę. 
Można zrobić podróżniczki, można też zrobić lalkę z zapasem ziarna, albo lubczyku, żeby luby w trasie sobie gołąbeczki nie przygruchał. 
 
Przed wyjazdem mówiliśmy też o kinie.Nie mam jak sama chodzić, więc wykorzystuję fakt, że dzieci moje kochają "na filmy i popcorn". Wybrałam Balerinę, ze względu na kino, w którym można ją było obejrzeć. Multikina zdzierają z człowieka jak mogą. Stare kino Moskwa, do którego jeszcze sama w dziecięctwie chadzałam na filmy, żąda 14PLN za film. Ten sam film w multikinie 22.50PLN. Świetna sprawa. Chyba oczywiste na co padnie. 
Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o jadłodajnie, która świadczy usługi zbiorowego żywienia w stylu "domowy obiadek".  Gdyby kogoś bardzo interesowało, Leon jak zwykle ograniczył się do frytek, Isa pożarła jeden cały kotlecik, miskę frytek i talerzyk marchewkowej surówki. I nie narzekała na przeżarcie. Na deser została nam godzinka, bilety na seans kupione wcześniej, ciocia Halinka na mieście, dlaczego nie kawa. Ale, gdzie tu iść, jak my miasta nie znamy. W sukurs poszła nam ciocia policjantka, wprawdzie w pracy była, ale odebrała telefon i nie straciła zimnej krwi, jak to policjantka, kiedy płakałam jej w słuchawkę, że nie ma, nie ma miejsca, a czas leci, a kawy nam się chce w miłym miejscu. I ona zaprowadziła na do Calimero Cafe. Jak tam było pięknie. A jaka pyszna kawa. Rozpływać się mogłabym godzinami. Tylko tak szybko się skończyła.
Film obudził w dzieciach zapędy taneczne. Całą drogę tańczyli; w ramach wieczornych bajek Isa wybierała, w którym stylu tańca najlepiej się odnajdzie. Na razie skończyło się na marzeniach.
Wymęczyłam dzieci i siebie. Nic nowego. Nie przeszkodziło nam to we wczesnej pobudce.
Na następny dzień znalazłam dla nas warsztaty w Muzeum Dialogu Kultur, gdzie dziecko moje nie chciało wejść. Bo nie. Bo zostaje się bez rodziców, bo trzeba coś robić, bo nie. Bo zapewne było głodne. Pani nas zapraszała i zapraszała, ale Iss nie chciała. Dopiero kiedy dostała chałkę z sąsiedniego sklepu sytuacja się poprawiła. 
Weszłam razem z nimi, bo Leon na pewno by nie został, a ja co niby mam robić na mieście przez dwie godziny.
Temat przewodni: Ameryka Północna. Totemy, wigwamy, Indianie. Leon uczynił wilka, nie bardzo wiem, kogo z rodziny miał na myśli. Isa tworzy zestaw rodzinny. Ja w roli wilka. Sama se nos uczyniłam.
No i urobiliśmy się po pachy, a i tak główną atrakcją okazała się gra w holu, o którą się wykłócali.



Czekolada, czekolada na zmarznięte dłonie i nosy. W Wesołej Kafce nie wiedzieliśmy co wybrać z długiego menu. Szarlotka z lodami i sernik z musem malinowym zrobiły. Jam kawę popijała, ale nie była tak pyszna, jak wczorajsza, więc mniej mi dała radości. Co jak co, ale jak kawa powinna smakować, wiem. Długo nie siedzieliśy, bo wypadałoby jeszcze coś może w domu zjeść, odwiedzić ciocię, żeby w końcu ten mundur zobaczyć i jeszcze w miarę sensownie położyć siebie i dzieci spać, bo w ostatni dzień będą łyżwy.
Na łyżwach zrobiłam awanturę, bo nie wiedziałam, czy jeszcze umiem jeździć, a tu dwójka dzieci, które też się uczą. Ucieszyłam się z pingwinka, bo odwaliłby za mnie robotę. W kasie więc poprosiłam o łyżwy, 3 pary, o bileciki wstępu oraz pingwinki. Nie dam pani pingwinka, bo się pogubię, nie będę wiedziała, kto ma, a kto nie ma.  Jak użytkownik pingwinka zejdzie z lodu, proszę przyjść, zapłacić, damy pani.
Okej, poszłam grzecznie, czekam. Pingwin się zwolnił, wysłałam babcię do kolejki. Czekam, czekam, przychodzi paniusia, że ona mi bierze zwierzę. Jak to!?!?! Tak to! Zapłaciła, ma rachuneczek. Jak to!?!?!?
Poszłam do pani w okienku.
No, bo czemu nie przyszła pani bez kolejki? A skąd niby miałam wiedzieć, że bez kolejki? No, bo jak pani przyszła i stanęła w kolejce, to ktoś z kolejki, co był przed panią, może zakupić. Ale jak to? Przecież nie chciała pani nikomu sprzedawać?!?!?!
Ale co ja mam teraz zrobić, pyta pani z okienka? A nie wiem, nie obchodzi mnie to, ja mam dwoje dzieci i potrzebuję zwierza.
Całe szczęście, zwolnił się drugi i pani w ramach rekompensaty oddała mi go za darmo.
Leon szalał, Isa ostrożnie się uczyła. Ręce mnie bolały  Ja zdjęłam swoje, okazało się, że nie umiem jeździć. Chyba, że, jeszcze jedna ewentualność jest, łyżwy były nie naostrzone. I tego się trzymajmy.
Może i lepiej, bo ramiona chciały mi się pourywać od trzymania Leona, który myślał, że jazda na łyżwach polega na uwieszaniu się matczynych rąk i rozjeżdżaniu na boki.





Na ostatniej prostej. No i tak

 Matko Boskooo całkiem zapomniałam, zapomniałam zupełnie, że z moimi wolontariuszami spotkałam się na żywo poraz ostatni. Również poraz osta...