Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz jazz. Golden ages. The black wedding. Siedzę, oglądam część pierwszą, przypominam sobie kiedy studentką będąc, raz w roku bywałam widzką (niezmiennie przy feminatywach przypomina się mi się moja siostrzenica, która oznajmiła podczas mapowania, że będzie szefką) Festiwalu Tańca. I jak z zachwytem nie mogłam oderwać wzroku od precyzyjnych ruchów i gry mięśni, i emocji wyrażanych ruchem. Siedziałam więc w miniony piątek i zastanawiałam się, że oj nie, oj nie.
A potem przyszła część druga, po której po powrocie do domu zauważyłam, że zniszczyłam sobie pierścionek od uderzania jednego w drugi podczas klasakania. Niesamowite, precyzyjne, emocje, ekspresja, pójdę jeszcze raz.
A poszłam sobie do tego teatru, żeby coś zrobić i z domu wyjść. Tam narzekam na nadmiar zadań, tu narzekam na powolny kwiecień. Ale ja wiem, dlaczego powolność tego kwietnia mi doskwiera - był rozlazły i ciężki jak smoła na asfalcie. Mało elastyczny, mało giętki (skąd mi takie porównanie, skoro asfalt kiedy gorący, bardzo plastyczny jest?). Może przez to, że gdybym się w tym asfalcie zaczęła zatapiać, utonęłabym jak w bagnie. O! I to jest to!
Choć asfalt daje mi tylko dobre wspomnienia z wakacji, chodzenia boso i prawie parzenia sobie stóp. Czyli jakby się przyjrzeć. Gęsty w powolność kwiecień przyszedł, żebym na koniec zobaczyła, że jest ciepło i jest zabawa.