Sunday 29 May 2022

Dziecka rozczarowania matką

Zawsze myślałam, że ta moja koleżanka zachowuje się dziecinnie. A potem pomyślałam sobie, wszyscy próbujemy tak szybko dorosnąć, łącznie ze mną. A po co. Niech będzie dziecinna, jeśli chce.

W naszym bloku kilka miesięcy temu zamieszkała Ania, dziewczynka z Ukrainy, bardzo gadatliwa, to i do mnie zagadała, ale nigdy nie odważyła się do nas wstąpić, żeby z Isą pogadać i nie czuć się samotnie.
Jakiś czas później, zaraz po wybuchu wojny pojawiła się  Albina, no i było ich dwie.
A miesiąc temu Ania zagadała i jakoś tak poszło, że się kilka razy spotkali.
Dziś Isa wróciła ze szkoły, naburmuszona, bo okazało się, że zeszyt od plastyki całkiem nieuzupełniony i trzeba pisać, pisać. W tym czasie przyszła Ania z Albiną. Stoją, czekają, może Isa się do nich odezwie, powie, czego chce i czego nie chce. W końcu po kilku minutach stania mówią: to może już pójdziemy.

Poszły, a ja opowiadam dziecku. Że, jak mieszkałam w bloku i ktoś chciał się ze mną spotkać, to przychodził, dzwonił, pytał, czy wyjdę. Że, jak nie chciałam, to po prostu mówiłam, że nie chce mi się, albo nie mogę. Że nikogo taka reakcja nie dziwiła, nie smuciła. Że nikt się nie obrażał. Że miałam prawo nie wyjść na dwór, jak mi się nie chciało, a inni robili swoje.
I patrzy na mnie to moje dziecko i nie dowierza. Jakże to. Tak zwyczajnie? Przychodzili i wychodzili?
I uwierzyć nie może. Ja patrzę i nie wierzę. Że nie ma to moje dziecko umiejętności żadnych podwórkowych, żadnych. Jakie to przykre.


Na dzień matki dostałam laurkę czekoladową. Czaili się na progu, bo spotkanie miałam, a ono trwało i trwało, a przecież prezent matce dać się chce. Leon zrozpaczony, bo z dzieckowych planów dniomatkowych nic nie wyszło. Żebyśmy razem, tak jak lubimy, niby nic, ale film, ale pizza, ale chips jakiś, byle razem.
A tu się matka zaangażowała w sprawy ludzkie pracowe. A spraw tych jest dużo, bo to praca z ludźmi i dla ludzi, a trafili mi się albo ludzie niezaopiekowani tam, gdzie są, albo tacy, co im się należy i chcą dużo, bardzo dużo, więcej niż możemy dać, a nawet, jeśli możemy, to dlaczego tylko jednemu dawać wszystkie nasze zasoby. 

Ostatnio często marudzę. Czy wspominałam, że odkąd w domu pracuję, nie umiem sobie dnia zorganizować? Ani, żeby wyjść, ani żeby ugotować. Stąd to marudzenie. Rozregulowałam się całkiem. 
Kiedy sobie w kucki przysiądę i w sobie zatopię to wiem, że się sobą wcale, a wcale nie opiekuję. 

A Leon tak by chciał i tak pięknie planuje. 


Zamawiamy pizzę i idziemy na Kadzielnię w czasie, kiedy Isa z ludźmi z klasy tworzy film na całodniowym, sobotnim spotkaniu wyjazdowym. 
Z planów nic nie wyszło, bo ja zaplanowałam Leonowi nocowanie w szkole języka angielskiego, do której uczęszcza Isa. A to było niesamowicie stresujące, więc całą sobotę przesiedzieliśmy na kanapie. On, bo się bał. Ja, bo jego strach wszedł we mnie i mnie całkiem osłabił. Niby mogłabym będąc osobą dorosłą umieć się nim zaopiekować i sobą zaopiekować, i nie pozwolić na takie leżenie, i wziąć go na spacer, żeby nie myślał. Tylko,wiecie. Ja już tak od początku marca. Mnie się już nie chce. Skończyły mi się zasoby. 
Koniec końców został i tylko o 23 napisał, żebym już po niego jechała, a ja akurat światlo gasiłam gotowa na sen i odpoczynek, i wdzięczna za ciszę w eterze. Wsparłam, wzmocniłam, zaczął z kimś rozmawiać, zapomniał o strachu. 
Rano o 7 już był gotowy do powrotu. Ale co? Ale "mamo, no fajnie było. Pojadę jeszcze raz, jeśli Isa pojedzie".
Nie od razu Rzym zbudowano. I tyle. 

Sunday 22 May 2022

Na sucho

Chodźcie łapać kijanki. Na sucho. W pustej fontannie. 

Czekamy na wodę, ale kijanek pewnie nie będzie. Nie pamiętam kiedy ostatnio były. Może nie pamiętam, a może po prostu przestałam wychodzić na alejki.

Kasia zrobiła sobie przystanek w drodze do Wiślicy. Zaprosiła nas na łapanie kijanek w pustej fontannie.

Pierwszy raz od początku roku wyszłam popołudniu bez celu, spokojnie, bez pośpiechu. Pierwszy raz od początku roku nie myślałam o tym, co trzeba zrobić, czego jeszcze nie zrobiłam, jak zaplanować dzień, tydzień, miesiąc. Jak przetrwać. 

Poczucie spokoju i szczęścia spadło tak nagle. Świat zapachniał i błysnął. Przypomniałam sobie, że może być inaczej, spokojniej, że kiedyś było luźniej i czyściej, przejrzyściej i klarowniej. O, kiedyś miałam w głowie kryształ. Szlag go teraz trafił.

Praca zdalna to zdecydowanie nie moja bajka. Choć akurat teraz była/jest najlepszym co się mogło wydarzyć. Leona niechodzenie do szkoły, zabrudzone emocje i wieczny niepokój. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak wyglądałyby moje, nasze, Leonowe dni, gdyby nie byłoby mnie w domu, kiedy było najtrudniej i kiedy nie potrafił wychodzić z domu do szkoły, na zajęcia, do ludzi. 

Tyle, że trwa to już zdecydowanie za długo dla jednej tylko osoby. Ile można z tego samej unieść? Już mi wystarczy wchłaniania i brudzenia. Wyjście do Centrum Kultury na koncert charytatywny i "mamo przyjdź po mnie, mamo przyjdź po mnie, mamo przyjdź po mnie". Nie mam już siły na wyrozumiałość. Coraz wiecej we mnie wściekłości i bezsilności. Cały czas w gotowości i wsparciu. Zrozumieniu tego i tamtego. A zaraz obok znów dojrzewanie Isy. Nie mam na to już zwyczajnie siły. Czekam, żeby się ten pieporzony rok szkolny skończył. Nie pamiętam tygodnia i weekendu bez myślenia o tym, czy wszystko do szkoły zrobione i bez robienia planów przygotowania do sprawdzianów, wypracowań i wszystkich zaległości.

W sumie mogłabym sobie olać, co nie? Takie pytanie mam, gdzie się kończy, gdzie zaczyna moja odpowiedzialność za ich życie. Jeśli Isa ma całkiem wywalone na całe szkolne życie i ma zero motywacji wewnętrznej do czegokolwiek poza słuchaniem podcastów non stop do tego stopnia, że do  kolacji zasiada w słuchawkach i dziwi się, że dla mnie to dziwne, że tak robi, to może powinnam odpuścić? Niech se robi co chce. Jeśli nie chce czytać, uczyć się, poznawać, to w sumie co mnie to obchodzi? Przecież ma prawo do swoich decyzji. Przecież moje zmuszanie może mieć gorszy wpływ, bo przecież to, że kiedyś rodzice zmuszali i nakazywali, zawsze miało się źle na dzieciach przyszłości odbić. Z drugiej, czy nie jest moim obowiązkiem pilnować, wychowywać, nakłaniać, bo kiedy ma się trzynaście lat jeszcze nie wszystko się wie? Co mogę, a czego nie mogę. 

Chce mi się spokoju. Chce mi się, żeby ktoś na jeden tydzień zabrał konieczność bycia odpowiedzialną. Chce mi się, żeby choć raz dzieci zrobiły tak, żebym nie musiała wychodzić z siebie, żeby je do czegoś nakłonić, wyegzekwować. Jak nie jedno, to drugie. O, właśnie sobie uświadomiłam, że ich nie lubię. Bo o wszystko jest walka i jest mi niedobrze z emocjonalnego wysiłku, który muszę wkładać, żeby funkcjonować tak, jak kiedyś. 

Wszystkie te ich emocje, strachy, problemy powłaziły we mnie. Wetknęły się, a może sama je wsadziłam w każdą szczelinę. Szczelnie zamknęły dostęp światła. Bycie w tym przez całą dobę nie daje mi niczego dobrego. Bardzo lubię to, co zaczęłam robić w styczniu, ale przez to jestem cały czas w bałaganie emocjonalnym.

Dlatego to popołudnie z Kasią było takie ważne. Na chwilę otworzyły się drzwi do pokoju z napisem szczęście. W tym pokoju, za zamkniętymi drzwiami jest moja wdzieczność za wszystko co mam, jest spokój, jest radość z kawy, która smakuje dobrze, z zapachu poranka, z oglądania świata, z bycia razem, jest emocjonalna stabilność, jest bezstresowy weekend, jest zrozumienie, jest czas dla mnie tylko. Tam nie wchodzi rollercoatster. Tam jest nadal zachwyt widokiem łąki na Ponidziu i rzeki. 

Tylko nie umiem tam teraz wejść. 




Friday 6 May 2022

Urodzinki WIktorki

Matkobosko. Nawet nie zauważyłam, że tyle czasu upłynęło. 
Może dlatego, że weekend majowy trwał od piątku 29 kwietnia do wtorku 4 maja?
A w czasie tego weekendu, jak zwykle trzeba się było ukopać ziemi i uzasiewać nasion na letnie spożywanie. Oraz, że konstrukcja była robiona i zeszło nam na tym cały dzień, a tyle jeszcze innych spraw do załatwienia, skontruowania, uprzątnięcia i zamontowania.


I że po trzech dniach raptem w domu, znów trzeba było w pociąg wsiąść i do Krakowa jechać.

Nawet człowiek sobie pochorować nie może. Zdrowieć musi, bo urodzinki czekają. Majówka rozsiała wirusa, przywiozłam go do siebie. Środa, czwartek. Czułam już, że się nade mną zawiesił. A tu impreza za tuż, tuż, w pociąg trzeba będzie wsiąść, dojechać, najlepiej dalej wirusa nie rozsiewać. 
Dobra, nie jadę. Tak przynajmniej myślę. W piątek już jednak postanawiam, że na sto procent nigdzie się z domu nie ruszam. Przeleżę weekend w domu. No, ale te urodzinki... 

No i tak. Naszpikowałam się nalewką aroniową, podgrzaną w rondelku. A potem obrzydliwą imbirową miksturą, którą uczyniła mi córka ma pierworodna. Wyleżałam ze dwie godziny na pół-płasko na kanapie, wypociłam i jakby, hm, lepiej poczułam. I rano już wszystko było normalnie. Całkiem już byłam zdrowa. No nieeee. Nici z mojego leżenia. 

Wiadomo więc było przecież, że w sobotni poranek znów wsiądę w pociąg, pokonawszy uprzednio odległość 25 minut marszu i wykonując milion kroków w kierunku dworca PKP.
O nic mi nie chodzi, jak to Urszula nasza mówi, tylko o te kroki, że tak mi się już bardzo, bardzo nie chce chodzić do dworca. 
W Krakowie Wiktorjowe urodzinki z trójką na torcie. W prezencie od nas specjalistyczna masa do robienia figurek pięknych oraz potworków. Co rzecz jasna wypróbowano. 
Co się robi na rodzinnych urodzinkach trzylatki? Cóż, je, popija i bawi w lekarza. Ot co.

A na koniec trochę jakby chyba refleksyjnie. 

Mamo jak umrzesz to jak chcesz skończyć, skremowana, jako drzewo czy koral w morzu.

Kwiecień na niczym prawie

Nic się nie dzieje. To znaczy nie, dzieje się zawsze. Co u ciebie darling? No, nie wiem, jak ci opowiedzieć w jednym zdaniu wszystko co się ...