No dobra. To zaraz po naszej wycieczce do Soko było zakończenie roku szkolnego. I ono to zakończenie było bardzo miłe, bo choć (boże, jacy ci rodzice są beznadziejni) na whatsapowej grupie rodziców z klasy wrzało od tego komu, co, ile i czy aby nie za mało, to sama uroczystość była ciepła i bez głupich komentarzy.
Widać, dyskusje na temat tego, czy wystarczy szot kąpielowy i kwiatek dla pań i panów, oraz zestaw i bukiet dla wychowawczyni, już nie były takie ważne. Potem się okazało, że jednak nie, ale co nasze w tym dniu to nasze. A o toto się dyskusja zażarta rozwinęła.
I tak nie wiem, czy mi się chce w przepychanki rodzicielskie pchać, czy już nie. Czy jak 20 dzieci miało pasek czerwony, a piątka nie i jak pani wezwała na środek dwie różne grupy, paskowe i niepaskowe i że tym niepaskowym strasznie źle. Na pewno. Ale to do systemu trzeba mieć pretensje, że na rywalizację stawia, a nie na współpracę i wartości. Nie na panią, która robi tak, jak wszyscy inni, bo inaczej nie przyszło jej do głowy. A jeśli zmieniać, to rozmawiać, a nie atakować, że wstyd, że tak zrobiła.
I tak sobie dalej myślę, być w tej trójce, nie być. Odpuścić sobie, niech się inny starają. Może.
Weekend po zakończeniu roku był gorący. Isa umówiła się z szkolnymi znajomymi (hurra, że takich ma!) na basen. Leona wziąć nie chciała, więc pójść musiałam, żeby sprawiedliwie było i równowaga. Wyglądam, jakbym na wczasach była, pomimo w cieniu siedzenia. Pomimo w cieniu siedzenia, ledwo ze zmęczenia się ruszałam po powrocie do domu. Cóż. Lato.
Następnego dnia Isa na festiwal kolorów poszła, a my z Leonem trochę tu, trochę tam, a potem na kawę z ciotkami. Isa do nas dołączyła cała w euforii. O free hugs opowiadała, że robiła, że chciała, się odważyła i nie bała. Tyle dobrego daje przebywanie w towarzystwie, zwłaszcza takim, które cię lubi.