Nazbyt się rozpisywać nie będę tym razem, gdyż się nie narobiłam, ani planu jakiegoś nie musiałam robić. W przeciwieństwie do komunii sprzed dwóch lat i wszystkiego, co się wokół niej dzieje, było bardzo spokojnie. A jednak w sobotę obudziłam się o 5 rano, a od 6 oglądałam film, bo już spać nie mogłam. Uczyniłam kawę, a o 7 jeszcze tylko szybko po soczki i wodę. I możemy czekać na panią z cateringiem i gości.
Wcale nie wiedziałam, czy będę gotować, czy zamawiać, ale stwierdziłam, że nie mam siły na zakupy, siedzienie w kuchni, późne noce, a tak by się to skończyło. Znalazłam panią, wybrałam i mam. Za dużo, okazało się, zdecydowanie za dużo. I jeśli moge podpowiedzieć, sobie na przyszłość, lub innym zainteresowanym, na 11 dorosłych i troje dzieci, dwie sałatki i cztery różne przystawki, to za-du-żo. Obiad natomiast wykwintny w postaci kremu z białych warzyw z czipsami z boczku oraz kaczki w sosie malinowym, z ziemniaczkami pieczonymi. Tak, to było pyszne, co jest dziwne, gdyż kaczki nie lubię i wzięłam ją tylko ze względu na rodzinę, i ich zamówienia.
Krzesła od sąsiadki, część talerzy i sztućce od Nadzinki, szklanki w piątek nowe ze sklepu, które nie przeczytałam, że do wina, a nie do wody, a tak pięknie się prezentowały. Kwiatki rano przed pracą z bazarów w piątek. Biszkopt tortowy we czwartek, masa w piątek. Kasia ozdobi w sobotę. Trzy rodzaje deserów, od przyjaciółek i siostry Katarzyny, tiramisu, kruche babeczki z owocami i mascarpone, ciastko milionera.
Jeszcze odebrać te naczynia, stół przygotować, dzieci zagonić, żeby włosy na pewno umyły. Ubrania gotowe, dom gotowy, posprzątany. Mieszkanie, no tak, nie dom, mieszkanie, stąd taka ciasnota, ale jaka przyjemna.