Nie no, nie sądzę, żeby się coś nagle zmieniło, żebym nagle zwolniła po to, żeby o siebie zadbać.
Cały tydzień chodzę z listą rzeczy "do zrobienia przed komunią" i niczego nie ogarniam. Jeszcze te spacery, bo trzeba, żeby dzieci coś robiły, coś poza komputerem w pandemii. A potem nie wiem, czy covid nie wraca, tak się czuję. Rzecz jasna w tym wszystkim jest jeszcze Wiślica, porządki i ogród.
Niby majówka, niby przecież gril winien być, albo może rowerowe wycieczki, a tu weekend ze szpadlem.
Jechałam z myślą, że nie mam już tyle siły, zatraciła się po-wirusowo i nic już nie będzie takie samo, bo zwyczajnie nie mam siły. Bardzo się jednak zdziwiłam, kiedy po dwóch pierwszych godzinach przekładania i porządkowania wróciłam do domu na kawę i okazało się, że byłam szczęśliwa. To zwyczajne uczucie ogromu środkowego szczęścia, które rozpiera i każe się uśmiechać, unosi nad ziemią i rozwala klatkę piersiową. Tyle, a z tak prozaicznej czynności, jaką było przekładanie szpargałów.
Okazało się, że siły są, sporo nawet. I na spacer, i na dwa dni roboty i na zjedzenie ciasta (na diecie jestem, nie jem słodyczy. Cooo, ze mną nie zjesz? Iza tartę z białej czekolady przywiozła, jak mogłam była nie zjeść), i na domek pierwotnie dla kotów, ale koniec końców dla skrzatów.
Tylko ziemia pachniałam mi inaczej niż zawsze. Mniej ziemsko. Leon natomiast chłonął jak zawsze, a ziemia pachnie mu często ziemniakami.
No i ten szpadel długo jeszcze pewnie będzie moim przyjacielem.