Uwielbiam zapach letnich poranków w mieście. W ogóle jestem bardziej miastowa, niż wiejska dziewczyna, choć wiadomo, zapach łąki i wieczorny skrzek żab "To (też) jest to!"
Poranek drugiego dnia, który dzieci spędziły w mieście tak właśnie pachniał. Obudziłam się przed nimi, wyszłam na balkon, jaka rozkosz. Zalała mnie fala czułości, która wzięła się z uczucia wdzięczności. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że wdzięczność można sobie wytrenować. Może pojawianie się wdzięczności? Wystarczy co rano zrobić listę, najpierw kilku punktów; za co jesteśmy wdzięczni. Potem więcej. Z czasem przestaniemy się zastanawiać co możemy wypisać.
Nigdy tego nie zrobiłam, jedna z tych rzeczy, które przecież zacznę jutro, jeśli w ogóle sobie przypomnę.
Czasem jednak zalewa mnie fala szczęśliwości. Nijak nie da się jej nie połączyć z uczuciem wdzięczności za to co mam, za moment, w którym jestem, za doświadczanie i doznawanie.
Tak było i tym razem.
Przywiozłam dzieci, a właściwie Katarzyna uczyniła to swym samochodem, w poniedziałek rano. Ogarnęłam, poszłam do pracy. Wizyta u dentysty i kolejne setki polskich złotówek do wydania nas czekały. Całe szczęście, że jeden i ostatni.
Isabela jak zwykle przyprowadziła Leona, a sama poszła sobie usiąść i poczekać. Trochę mnie cena za wizytę zaskoczyła, bo miał być jeden, były dwa i podobno jeszcze jedna, tylko ostatnia wizyta. Ja pierdzielę, na necie opinia gabinet-"pacjent jako skarbonka". Tak się właśnie czuję, co chwila coś jeszcze wychodzi, a miał być jeden stały, jeden mleczny, cała reszta super, zęby dziecka w bardzo dobrym stanie.
Myślę, że nie pójdę tam już więcej. Sprawdzę u kogoś innego, czy rzeczywiście jest tam robota do zrobienia.Nie o tym jednak chciałam pisać, bo tutaj to chyba za lekcję porządnego szorowania zębów prewencyjnego powinnam być tylko wdzięczna.
No, a potem poszliśmy do kina na Scooby Doo, hamburgery, choć warunkowałam to ilością wydanych polskich złotówek i krótki spacer. Stwierdziłam jednak, że jaki jest sens martwienia się? Niczego innego, oprócz wakacjowania u dziadków te moje dzieci z tego lata nie mają. Jest im niby przecież dobrze, bo czego chcieć więcej latem? Ano, może dla odmiany: kina i hamburgera.
To była absolutnie cudowny dzień, bo razem, powoli, w rozmowie, spacerze, bez złych humorów, pospieszania. Stąd ta wdzięczność i błogość. I jeszcze zapach letniego poranka w mieście, kiedy oni jeszcze w łóżkach.
Ta miastowość. Uwielbiam "city breaks", weekendowe wypady do miast. Tak bym sobie chciała jeszcze raz gdzieś lecieć, jechać. Na jeden weekend pobyć gdzieś indziej niż w domu. Poczuć zapach nowego miasta z rana, zapach przygody. Z nimi. Może pociągiem nawet?
A tymczasem mam swoje miasto odkrywane na nowo. Wieczorową porą. Także w drodze powrotnej czytam Tobiego na głos.