Nie może się obejść bez rzeki, prawda? Nie pomyślałam, że i w tym roku będę o tym pisać, ale cóż, inaczej nie mogę.
Weekend pogodowo był taki sobie, niby ciepło, a jednak nie. Porzeczki, no tak, drewno do cięcia zwiezione z lasu i dzieci samopas.
Bardzo dobrze, że samopas, gdyż uczą się organizować sobie czas i przestrzeń, ale i tak słyszę od Leona, że znów mnie nie było i znów cały dzień na podwórku.
Myślę, że inaczej się nie da. Trzeba w jedną sobotę nadrobić wszystko, co się nazbierało i narobiło w tygodniu. Jednego dnia zazwyczaj mało.
W niedziele zrobiło się jakby cieplej. Słońce zaczęło grzać mocniej, żal nad rzekę nie iść, a tu obiad się robi, porzeczki się obierają do kompotów i dżemów, pociąg o 18.40 czeka i czy się wyrobię. Daliśmy radę. Leon i ja, na dosłownie 45 minut.
Stąd ten wpis.
Stałam w wodzie, patrzyłam na szaleństwa Leona, który nurkuje i najbardziej chce wpływać na wodę, gdzie go kryje. Tak, rzeki to do siebie mają, że się trafi taka mała dziurka, myślisz płytko, po uda, a tu nagle wpadasz w dół. Dlatego przede wszystkim uczę respektu dla wody. A respekt to też brak brawury.
Personifikuję tym rzekę pewnie jeszcze bardziej, choć i tak, bez tego jest moją przyjaciółką.
Stałam w tej wodzie po uda, patrzyłam jak płynie, patrzyłam na drzewa i krzaki po drugiej stronie, na zakręt za którym znika i choć kiedyś pływałam z jednej strony na drugą, to teraz się boję, bo nie wiem, co się za tym zakrętem kryje i myślałam, kocham Cię rzeko. Jesteś najpiękniejszym i najbardziej magicznym miejscem, w jakim byłam, taka zwyczajna, a jednak taka wyjątkowa i chyba osobliwa. Daje spokój, pozytywną energię i ładuje baterie. Jakżeż by bez niej?
A dzieci? Dzieci biorą to, co jest im w niej potrzebne. Letnia kolekcja kozaków.