Proszę, powtarzalność jak widać jest wpisana w nasze życie. Tam rzeka, tu lato w mieście.
Dopiero co narzekałam, że moje miejskie lato przechodzi mi na niczym, gdyż skupiam się na tańcach i ćwiczeniach. Pomyślałam, że to niedobrze. Wychodzę do pracy, wracam, wychodzę na zajęcia, wracam, koniec dnia.
Jednak nie, gdyż okazuje się, w mieście się dzieje. Muszę jednocześnie podjąć decyzję, co wolę, tańce, czy śpiewy. Lubię to i to, ale tańce znów będą, a śpiewy nie wiadomo kiedy, jak i gdzie.
Uznałam, że najlepszym rozwiązaniem będzie godzinka na śpiewach, nie pójdę na tańce dla początkujących, a pójdę sobie na zaawansowaną grupę. Coś tam wiem, czegoś nowego się nauczę.
Ale z kim na te śpiewy? Turystyczne podśpiewuchy przy gitarze i ognisku nie każdemu muszą się podobać.
Rozpuściłam w robocie wici, będą śpiewy, iść nie iść? Co lepsze, co ważniejsze. Zainteresowała się koleżanka pracowa i to był strzał w dziesiątkę. Bo i towarzystwo przednie, i muzyka przyjemna, i pachnie ogniskiem, i kawa w trawie.
Na tańce nie poszłam wcale, a potem jeszcze wróciłam w to samo miejsce oglądać Znachora z 1937 roku. Cudowne popołudnie i cudowny wieczór.
W ogóle chyba całkiem cudowny tydzień, bo w niedzielę przyjechałam pociągiem prosto na koncert muzyki folkowej. W tym samym miejscu.
Tak właśnie się dzieję, a ja w końcu nie czuję, że niczego dobrego z tego lata nie czerpię.