Najpierw wysiedliśmy o 21.30 z pociągu w Kielcach i Leon był strasznie zły. Na co on był taki zły, nawet nie pamiętam. Pewnie było coś nie po jego myśli i jeszcze go nie słuchałyśmy tak, jak trzeba. Tak to działa.
Potem włączyłam sobie "to nie mój problem, że jest zły" (tzn mój, jako matki mój, bo trzeba mu pomóc sobie z tą złością radzić, ale tak zwyczajnie, to jego jest ta złość i niech mnie nią nie obarcza) i zapragnęłam loda z dodatkami z macdonalda.
Weszłam więc do resteuracji i zapytałam syna, czy także pragnie. Pragnął.
A kiedy wyszliśmy westchnął: To był najlepszy dzień świata.
Całe szczęście, że te lody na sam koniec spacerkiem do domu, bo inaczej dzień, który jeszcze w Krakowie był najlepszy, stałby się najgorszym tylko dlatego, że coś poszło nie tak na samym koniuszku.
Faktycznie, to był piękny dzień. Świeciło słońce, było zimno, ale świeżo, w Krakowie mnóstwo ludzi, a wieczorem mnogość światełek. My na spotkaniu z Betty, siostrą wujeczną Isy i Leona, której nie widzieliśmy lat 6, a która przyleciała na długi weekend z wysp Wielkiej Brytanii.
No i tak, to było naprawdę turystyczne doświadczenie. W Krakowie byłam już tyle razy, że nie umiem patrzeć nań pod kątem zabytków. Owszem, miło, historycznie, ale swojsko. Dla mózgu żadna odskocznia. Dlatego, kiedy patrząc na mapę znalazłam kładkę Ojca Bernatka z zawieszonymi figurami i postanowiłam tam pójść, wiem, że zrobiłam sobie piękny prezent. Bo uczucie, którego doświadczyłam było równe tym, które mam zawsze w nowych miejscach. Pewnie z tęsknoty za podróżowaniem!
A Betty? Cóż, nie wiedziała, w którą stronę się odwrócić, żeby słyszeć, co się do niej mówiło, bo wszyscy naraz chcieli jej uwagi. Dla Isy jest najfajniejsza i najbardziej zarąbista. Dla Leona, jest Pokemon-Hero.
A na koniec jak zwykle doszedł moment pożegnania, obietnice wysyłania ważnych informacji, uściski i do domu.