Monday 25 December 2017

O hygge

Pod choinką znalazłam Hygge po polsku, oprócz oczywiście torebki, o którą poprosiłam.
Mimochodem, potwierdzę, że trudno mnie zadowolić i konia z rzędem temu, komu się to uda.
Torebka niezbyt mi przypadła do gustu, niestety, i Ula mówi, że ją weźmie.
To niech ma.
Książka już tak.
Może dlatego, że po mojej norweskiej przygodzie, wszystko co skandynawskie, budzi we mnie tylko dobre uczucia., i chyba wszystko, co skandynawskie jest hygge.
Kiedyś, kiedy troszeczkę mówiłam po norwesku, hyggelig było jednym z moich ulubionych słów.
Definicja za Urban Dictionary:

Cozy, homy, delightfully intimate, a genial moment of thing, often at home with candle lights and warm blankets.

"Nu er det hyggeligt (Now, it's cozy- Uopn lighting two candles and opening up a box of chocolates, while watching your favourite movie under think blankets)


Choć kiedy teraz przegrzebuję internet, żeby potwierdzić poprawną znajomość tego słowa, robię się troszkę jakby mniej pewna. Bo jest jeszcze kos i koselig. Ale przecież słyszałam i czułam te słowa tam, więc może to się liczy? W języku polskim też mamy bez liku ekspertów, a z wieloma opiniami internetowymi się nie zgadzam.
Tak czy inaczej, wertuję mój nowy prezent, co chwila się wzruszam i przypominam sobie, jak niewiele trzeba, żeby było przytulnie i razem.
Kiedy leżę z dziećmi na kanapie, one oglądają film, ja czytam, małe światło się sączy, a za oknem ciemno i zimno. I nic nie muszę, wszystko mamy zrobione i jesteśmy razem.
Kiedy położymy się wcześniej spać i mamy czas i na książki dwie wieczorne, i na omówienie dnia.
Kiedy siedzimy przy stole, jemy obiad,a telewizor na nas okiem nie łypie i nie przeszkadza znów być razem.
Takie moje małe rodzinne hygge.

I kiedy po Wigilii śpiewamy kolędy.
I kiedy też siedzimy z rodzicami i rozwiązujemy Zwierciadłową krzyżówkę wspólnymi siłami. Czego niestety w tym roku nie było, bo jakby nam te święta przeleciały szalonym galopem.

I tak jeszcze, to właśnie jest hygge.

Sunday 24 December 2017

Wigilia

Czekałam na te święta z utęsknieniem, bo chciałam odpocząć. Od pracy, która mnie już tak nie cieszy, jak jeszcze niedawno, od braku czasu, od obowiązków. Czekałam też, bo w ogóle ich nie czuję. Podekscytowania brak, spacerów po sklepach w przedświątecznej atmosferze brak. Wszystko jakoś tak szybko, naraz.
No i przyszły te święta i nadal ich nie czuję. Wigilia jakoś tak szybko i nagle. Miało być wcześniej, wyszło później. Musiałysmy koniecznie wycinać górki i pagórki z kartonu, na parapet.
Mam jakoś tak spuchniętą głowę i tyle spraw jeszcze do załatwienia. Skąd te sprawy się wzięły w tym czasie, który ma być spokojny i powolny?
A tu jeszcze Mikołaj spełnił prośbę Iss i przygotował grę. (Mamo- podczas spaceru nad rzekę Isa powiada-cały rok prosiłam Mikołaja, żebyśmy mieli taką grę, jak kiedyś i żebyśmy musieli zgadywać dla kogo prezent). Tyle, że w tym roku to on oszalał. Wystosował list, położył na choince. W dzwonkach powiesił figurki, na tej samej choince. Takie same figurki, obrazkowe, przykleił na prezentach. Kazał w górkach i pagórkach szukać wskazówek, bo nie powiedział który dzwonek, komu przypisany. A wskazówki nie lada. Czego tam nie było.
Kto, w którym miesiącu, że ten ma wspólny miesiąc, a tamten ma wspólny dzień, a te są z tego samego pokolenia, a tych łączy miłość do rozkładania na części i składania na powrót. Bądź człowieku mądry, taki jak ten pomocnik Mikołaja, który ma umysł tak ścisły, że kilkanaście Sudoku, jak ciastko jedno, do porannej kawy, wtranżala.
Daliśmy radę.
Prezenty rozdane.
Kania wyciąga rękawiczki i mówi- Dostałam szare, a w gratisieeee, sraczkowate.
No, chciała szare, ale pod choinkę trzeba porządne, a nie takie z bazarków. A porządne to tylko piękny brąz. Więc ma dwie pary. W tym piękny, sraczkowaty brąz.
Na moim prezencie kupa. To nie kupa!!!! To sopel lodu, taki co się na choince wiesza.
Choinkę znów ubierałam pół dnia. Bombki nam na strychu zaginęły.
Nażarłam się pierogów. Brzuch mnie boli.
Leon spróbował kaszy jaglanej ze śliwkami. Pluł.
Isa zjadła pół talerza fasoli Jaś.
Nikt nie chciał jeść karpia, a nawet nie był zły w tym roku. Podziubali innej ryby.
A tak na marginesie, naprawdę, muszę sobie kupić w końcu aparat. Ten telefoniczny wyprowadza mnie z równowagi.

Saturday 23 December 2017

Przed Bożym Narodzeniem

Nie mam w domu komputera. Nie mam też czasu. Nie piszę więc.
Cały miesiąc przedświąteczny przelatuje piorunem. Powinnam tu być, żeby właśnie się przedświątecznie dzielić tym co robię i robimy, a tu lipa.
A nowego sprzętu sobie szybko nie kupię, bo urządzam mieszkanie i to muszę spłacić.
Działo się u nas właściwie weekendowo tylko.
Ile weekendów w grudniu, tyle wydarzeń.

Po pierwsze, musiałam wrócić do obowiązków, po dwudniowej labie. Już w drugi weekend, Isabela, zuch żeglarski, pojechała na wigilijny biwak w Góry Świętokrzyskie. Jakżeż byłam podekscytowana, bo po dziś dzień pamiętam mój szkolny, trzydniowy biwak z panią od polskiego, która w czasach swej młodości była harcerką. Do harcerstwa nie należałam, byłam tylko na jednej zbiórce zuchów i uważam, że dzieci trzeba troszkę ukierunkować, troszkę popchnąć, troszkę ukierunkować. Pod warunkiem, że dziecko chce. Bo ono często jest leniwe i jemu się nie chce, choć robić to nadal chce. Tak było z fletem. Bardzo chciała grać, na zajęcia chciała chodzić, ale ćwiczyć się nie chciało.

Poranek był dla nas ciężki, bo strach ją opanował i wcale nie chciała jechać. Gotowe byłyśmy na czas, a wyszłyśmy z domu na styk. Prawie już dzwoniłam do druhny, z informacją, ze nas nie będzie. Naburmuszyło mi się dziecko jeszcze bardziej. Chęć przygody, albo może poczucie obowiązku? Kto wie.
Miałam sobotę z jednym dzieckiem. O rety, o ile łatwiej! Nikt się nie wykłócał. Nie było krzyków. Pojechaliśmy do sklepu, przeszliśmy się po mieście. Nie było o nic pretensji i żalów.
Isa wróciła zadowolona i podekscytowana, bo mieli ślubowanie, dostała znaczek i oficjalnie, całkiem i prawdziwie jest najprawdziwszym zuchem.

Zaraz potem każdy dzień w kalendarzu ściennym był zapisany. Zerówkowa zabawa w bawialni, wyjazd do Faktorii Bombek i powrót z zestawem nowych bombek, dla każdego z nas na choinkę. No i oczywiście choinka, bo przecież z Anglii starej nie przywiozłam.
Podchody robiłam tak przez dwa tygodnie. Mam taki sklep po drodze do domu, a tam choinki pod tym sklepem. Upatrzyłam jedną. Pokazałam jednej koleżance, pokazałam drugiej i zapytałam panią, czy jak przyjdę w sobotę, to uniesę tę choinkę do domu. Ależ nie musi pani. Nasz Pan Dyrektor Regionalny, który akurat tutaj jest i nam pomaga się pakować, bo właśnie zamykamy sklep. Tylko niech koleżanka pojedzie z Panem Dyrektorem, żeby pokazać, gdzie pani mieszka. Koleżanka nie wie, proszę Pana Dyrektora, ja dam panu numer telefonu i adres, i przyjdę z dziećmi, jak je już odbiorę ze szkoły. Bo wie Pan, Panie Dyrektorze, ja muszę biec, bo za 15 minut zamykają mi świetlicę. To Pan mi podrzuci.
I choinka stała, w pudełku jeszcze, pod drzwiami.
Czekam jeszcze na bombki, które przeczekały cały rok na strychu u babci. Póki co mamy już pierwszą ozdobę.

No tak. Jeszcze był Jarmark Bożonarodzeniowy i mój pierwszy kubełek grzanego wina. I  w końcu kupiłam sobie wino do zagrzania, które jakoś mi w tym roku nie smakuje. A przecież to był mój przedświąteczny zwyczaj. Czyżby mi się smaki pozmieniały, po rocznym już pobycie w Polsce? Nie sądziłam, że zmiana miejsca zamieszkania może mieć jakikolwiek wpływ na kubki smakowe. Właściwie nie lubiłam angielskich, przecież, kiełbasek. Na początku. Potem już jadłam z kiełbaskowe śniadanie co niedzielę.
No, ale wracając do naszego polskiego życia. Z Leonem mieliśmy warsztaty bożonarodzeniowe, w ostatni poniedziałek przed świętami. Przypomniałam sobie, jak dobrze było kiedyś brać czynny udział w życiu szkolnym dzieci, i jak bardzo jest mi potrzebne to bycie razem. W czwartek grupa Leona przedstawiała jasełka (drugi raz musiałam się urwać z pracy i zaczynam się martwić, że mój Kierownik niedługo powie mi, co myśli).
No, a wczoraj miałam nadzieję na chwilę czasu na przygotowania przed wyjazdem do babci. Wpadłam do szkoły odebrać Leona, patrzę, a tam Isy już nie ma na świetlicy, bo gdzie jest? Na zbiórce. Co poza tym? Ano to, że zbiórka jest rodzinna, taka, Wigilia. I ja też tam powinnam zostać. Książek do biblioteki nie oddałam. Dziś też nie, bo mi zamknęli bibliotekę przed świętami, a już jedziemy z Darkiem na święta do babci i dziadka.
No i tak zakończyło się przygotowywanie do świąt. Bardzo mało świątecznie jakoś tak. Nie wiem, czy to dlatego, że dużo miałam pracy, czy dlatego, że mało czasu spędzam z dziećmi. Jak robią to inni?




Sunday 3 December 2017

Wyjazd do Bachledówki

Jest taka reklama banku, w której bierze się pożyczkę na namalowanie oświadczyn. Opowiada się w niej o wsparciu, jakie pomysłodawca i wykonawca otrzymał od swoich przyjaciół i rodziny.
Tak mniej więcej wyglądała reakcja części mojej rodziny i znajomych na wieść o przygarnięciu kota.
Moja własna, rodzona matka zapowiedziała, że jej noga nie postanie w domu, w którym panoszy się kot. Na zdjęcie Marianki zareagowała ciszą. Od wielu osób usłyszałam- po co ci ten kłopot.
Tak właściwie, to nie żaden kłopot, to dodatkowy obowiązek tylko.
A tu zbliża się termin wyjazdu na coroczny, dwudniowy zjazd firmowy. Dzieci, a tym bardziej kota, zabrać ze sobą nie mogę do 3-gwiazdkowego hotelu. Z babcią już dawno umówiona jestem, ale moje przerażenie sięga teraz zenitu, bo umowę podpisałam przed przyjęciem kota, więc istnieje obawa, że babcia nie przyjedzie, a ja zostanę z kotem w domu.
Nie wiem komu mam dziękować, że babcia ma dobre serce i pomimo obecności kota, przyjechała zająć się dziećmi.
W górach byliśmy. Sprawy firmowe, jak to sprawy firmowe. Potem część artystyczna, czyli tańce przy muzyce z jutjuba, potem widoki.
I nie wiem, czy już nie umiem się cieszyć drobiazgami, czy też, ku czemu się skłaniam, nadal niewiele rzeczy mnie zachwyca i nad niewieloma rzeczami potrafię się rozpływać w peanach.
No, pięknie tam jest. Góry, śnieg, zimne powietrze, cisza i cisza. Pięknie, ale chyba nie na tyle, przynajmniej dla mnie, żeby się zachwycać tak, jak inni. Hm, se chrząknę. Bo co innego mi pozostaje.






 Kazali nam tam biegać po mrozie i bawić się, celem integracji zespołu. Jak zawsze, gen rywalizacji się uaktywnił, dodałam odrobinę kierowniczenia, organizacji grupy i dzięki wspaniałej współpracy wygraliśmy butelkę czegoś.
W sumie, to nie wiem o co mi chodzi, hahaha. Spokój miałam i zimową zimę
Szkoda, że nie mogę jeszcze dzieci zabrać na takie wyprawy, ale jak to mówią, wszystko w swoim czasie.
A w domu babcia na kanapie, a na jej kolanach i brzuchu, zamiennie, kto? Marianka! I niech mi nie mówi, że nie lubi zwierząt w domu.

Monday 27 November 2017

No to mamy kota

Jest kot. W domu.
A ja jestem przerażona.
To jest najdoskonalsze z doskonałych słów, które opisuje mój obecny stan.
Jedynym równie dobrym określeniem byłoby to, że postradałam zmysły.

Pojechaliśmy po kota z Kanią. Jak dobrze, że przyjechała, nie musiałam się tłuc autobusem, a taki miałam plan.
Poprosiliśmy o panią kotkę, bo tak zarządziła Isa . Potem się okazało, że bała się, że kocur będzie znaczył teren, więc kotka miała być bezpieczniejsza.
Czy tak będzie, dopiero się okaże.
Na razie to mały szaleniec, wariatka, rzekłabym. Wspina się a firanki, ale też umie korzystać z kuwety.
Czy żałuję? Nie wiem, niekoniecznie. Wiem tylko, że zastanawiałbym się teraz dużo dłużej nad wzięciem kota. A oddać jej nie mogę, nikt jej do schroniska nie weźmie, a nawet jeśli weźmie, na pewno będę na czarnej, ogólnopolskiej liście schroniskowej.
Czuję się przez to jak w więzieniu, ograniczana i pozbawiana wolności. Już nic nie będzie takie, jak kiedyś. Zawsze będę musiała o niej myśleć, a to mnie przeraża. Bo wzięłam odpowiedzialność za jeszcze jedno stworzenie. A co, jeśli nie będzie mnie na to stać?
Budzi mnie w nocy. Pierwsze dwie noce spałam półsnem. Bałam się, że nam zeżre chomika, po pierwsze. Po drugie nie wiedziałam, jak się będzie zachowywać w nocy i czego mam się bać. Całe szczęście, choć wcale mnie to bardzo nie cieszyło, przychodziła prosić o przytulanie i głaskanie.
No, moja droga, ja już swoje odrobiłam. Kilka lat nieprzespanych nocy mogę dopisać do życiorysu matki. Kolejny taki obowiązek do niczego nie jest mi potrzebny. Będę musiała zamknąć drzwi od pokoju, a wcale tego nie lubię. Zwłaszcza, że śpię z dziećmi, bo tego potrzebuję. Nie mam się do kogo przytulić, więc przytulam Leona. Nas troje w jednym pokoju, troszkę za dużo.
Choć, może pora już wrócić do siebie? Isa mówi, mamo, nie śpij już z nami. Jak z nami śpisz, to mam wrażenie, że mamy tylko jeden pokój, łazienkę i kuchnię w domu. A przecież mamy więcej.
Będę musiała zamykać dwa pokoje, chyba, że kot nie będzie budził dzieci i tylko na mnie tak źle działa.

Pojechaliśmy do schroniska i poprosiliśmy o szaro-burą kotkę, takiego zwyczajnego dachowca. Dziewczyny przyniosły dwa koty. a gdzie te 50 kilka sztuk, o których mówiła pani przez telefon.
Pokazują tylko te, które mogą iść, są zdrowe, nie mają kociego kataru i innych chorób.
Wybrałyśmy (Leona mało to interesowało, zresztą narzeka teraz, że zaniedbujemy chomika, a zachwycamy się kotem) szaraka, z grubymi polikami, leżało to i miało w nosie cały świat.Spokojne i dostojne stworzenie. Jeszcze tylko sprawdzamy, czy na pewno kotka. A niech to, Kot.
No to druga. Białe z czarnymi łatami żywe srebro. Szaleniec. Nie, no, nie no. Miała być szara. Co to za elegantka się nam trafia.
Marianka, proszę państwa. I już nie możemy jej nie wziąć, bo po pierwsze pani od zarządzania schroniskiem nie wygląda, jakby chciała nam dać więcej kotów do oglądania, a po drugie, drugie imię Isy, to Marianna, a to oznacza tylko, że jest nam przeznaczona.
Podobno to nie pan wybiera kota, tylko kot pana.
No to jest. Marianka. I teraz muszę nauczyć się z nią żyć.
Póki co, nauczyłam się już jej pierwszego "miałku", którym żąda głaskania, o 3 nad ranem.
A Isa już ja kocha.

Sunday 19 November 2017

Kulturalna jesień

I przyszedł listopad, i jakoś mnie to wcale nie przeraża. Mam nadzieję na mroźną zimę, ze śniegiem i łyżwami.
1 listopada z rodziną, ważne, bo przede wszystkim z tą dalszą. Kuzynów mojej mamy nie widuję za często. Tym razem spotkanie przeciagnęło sie do późnego wieczora, co dla mnie było ważne, ponieważ z wujkiem wracałam do miasta na dwa dni. Dzieci miały dwa dni wolnego. Szkoła robi, a może przygotowuje się, do wielkich wakacyjnych remotów. Nie mogę się doczekać, bo choć lubię tam codziennie przychodzić, w końcu sentyment, ta sama szkoła, to przydałyby się tam zmiany. Z tego co wiem, będą zmieniać łażienki, korytarze, ocieplać budynek. Znalazłam niedawno moje zdjęcie z ósmej klasy, szkolny korytarz wygląda indentycznie :)
Spotkania rodzinne są ważne i fantastyczne. Tak mnie rozgrzały, że postanowiłam zorganizować rodzinne wakacyjne spotkanie. Czy się do tego zabiorę, nie wiem.
Tak czy inaczej, miałam czas dla siebie, żeby odpocząć, czy też zdziwić się, że można mieć dzień bez dzieci, ale też, że nie do końca w takich dniach się odnajduję. Nie bardzo wiedziałam gdzie i jak mam sie obrócić , co mam robić, co mam odrobić :)
Dałam jednak radę i proszę bardzo, oto jestem znów w Wislicy, która po długim czasie nie widzenia, okazuje sie bardzo potrzebna dla równowagi psychicznej niezrównoważonego człowieka.

Dni są leniwe i spokojne. Każdy weekend siedzimy w mieście i nie planujemy odwiedzin u babci i dziadka, ale nie przeszkadza nam to wcale. Mamy w planach inne rzeczy, na przykład wizyte w Muzeum Zabawek, gdzie można zagrać w grę planszową, napić się kawy, zjeść pyszne ciastko i pogadać. Szkoda tylko, że męczy mnie straszliwy, suchy kaszel i obawiałam się, że rodzice innych dzieci mnie zlinczują. Nikt tego nie zrobił całe szczęście.
Na załączonym obrazku klocki, jakimi bawiłam się w dziecięctwie. Takie starożytne klocki, mamo, były? Leon.


Na niedzielę kupiłam bilet do Filharmonii, zabraliśmy z nami Becky, bo czemu nie? Nie przeszkadza przecież, że nie rozumie za bardzo po polsku. W końcu muzyka jest językiem uniwersalnym.
Nie wiem, czy jestem całkiem zadowolona, bo miałam nadzieję na tańce góralskie, trochę więcej typowej, skocznej muzyki i ogólnie, troche ciekawiej dla dzieci, ale i tak Isa była zadowolona. Leon po 20 minutach zapytał kiedy pójdziemy do domu.


W tygodniu byłam też na wywiadówce. Biegałam z jednej na drugą i znajduję to troszkę trudne, ale co uczynić, jeśli ma się dzieci w dwóch różnych klasach. Opłacało się, opłacało się. Isa okazuje się orłem. Wywiązała się dyskusja w klasie na temat tego, czego można i powinno sie oczekiwać od dzieci, ile pracy powinno się włożyć w rozwój dziecka. Ktoś się odezwał, że w Anglii nie zadaje się prac domowych, niczego nie wymaga, a potem jakie efekty są, każdy widzi. Kuzynka jakiejś pani podobno niczego sie nie nauczyła w swojej angielskiej szkole. Na co wychowawczyni Isy rzecze, że mamy w klasie dziewczynkę, która trzy lata swojej edukacji spędziła właśnie w Anglii, i że chciałąby, żeby każde dziecko w jej klasie miało taki poziom wiedzy. Na zestawieniu ma wszystko wysoko, albo bardzo wysoko, przede wszystkim obeznanie sie w pieniądzach. Handlarskie nasze geny. Nie moje wprawdzie, ale rodzinne.
U Leona natomiast, ogólny poziom klasy to 70%, a Leon? Na zestawieniu ma 80% razem wzięte. 

No i co z tego? Skoro w domu nie mam do nich siły. Zupełnie. Becky przychodzi pogadać sobie z nimi po angielsku, a oni jak maja focha, to mają.Nie przeszkadz, że to Becky i że nie wypada. Pytam więc Isy, czy byłaby taka niemiła, gdyby była z ciocią Izą i ciocią Kanią. I co słyszę? Przy cioci izie nie mozna sie tak zachowywzc. Ciocia Iza to elegantka.

Saturday 21 October 2017

Jeszcze jesiennie


Już wiem, że to stres ma wpływ na moje bóle głowy. I strach przed tym, że się nie wyrobię.

Tak miałam przed urodzinami Leona. Nie miałam czasu na nic. Nawet na spędzanie czasu z dziećmi.
Tylko na to wieczne zmęczenie.
Ale, wyczytałam w necie coś, co potwierdziło moje przekonanie.
Jest różnica między zmęczeniem, a sennością, zawsze wiedziałam teraz wiem jeszcze bardziej.

Zmęczenie jest sygnałem, by odpocząć. Ale często, jak Wilhelm I Friedrich, nie słuchamy go i powtarzamy: Nie mam czasu być zmęczony.
Mózg działa za pomocą ATP, czyli związek chemiczny, służący jako nośnik energii potrzebnej do przeprowadzania procesów życiowych. Bez niego nie możemy funkcjonowac. Związek ten tworzy się na bierząco. Gdy jego poziom spada, nie możemy sie utrzymac w stanie czuwania, więc mózg wprowadza senność, aby  odnowić poziom ATP.
Senność służy odtwarzniu ATP. Zmęczenie pojawia sie wtedy, kiedy sen nie pomaga, ATP się nie odnawia i jedziemy na rezerwie. Sen nie daje odpoczyku, czujemy się wykończeni. Kiedy jesteśmy senni, zrobienie czegoś rozbudza nas i senność mija. A zmęczenie przeciwnie – nasila się w wyniku działania, najdrobniejszy wysiłek potęguje je. To sygnał, że naruszyliśmy nasze zasoby energii i mamy problem z ich odnową.
Taka mądra jestem stąd:artykuł 

Przed każdą imprezą doprowadzam sie stresem i niekoniecznie pozytywna adrenaliną do stanu, kiedy sen nie wystarcza i budze sie wykończona. 

A wystarczy o siebie troszkę zadbać.
W związku chyba z powyższym, przyglądam się uważniej swiatu i zauważam, że koniec października jest przepiekny. Przede wszystkim w kolorach. Wykorzystuję jeszcze suche liśce i robię z dziećmi lampiony.
Zdobywam też (znów powiem, że codziennie czegoś nowego sie uczę) ważne informacje, niezwykle przydatne w życiu matki-artystki, która zamiast poświęcać się karierze, zajmuje się klejeniem, układaniem, tworzeniem. 
Do lampionów, na które przepisów mnóstow na niecie, więc nie będę sie powtarzać, potrzebowałam słoików, lisci, szurka i pod modge, czyli specjalnego kleju do dekupażu :)
Na ten klej szkoda mi naprawdę pieniędzy. Całe szczęście, moje ulubione źródło informacji podaje, jak zrobić domowy, tańszy. Niestety podaje po angielsku, i proponuje mi użycie PVA glue, którego w Polsce nie ma.
Od czego mam wszakże moja ulubioną cechę- dociekliwość. PVA to klej na bazach mącznych, jak nasz Wikol. Zakupiony, rozcieńczony z wodą, sloiki zrobione. Czas z dziećmi spędzony. 
Jest dobrze.
Lubię jesień także dlatego, że wieczory sa takie dobre i przytulne. Gdybym miała instagram, pewnie bym się ogłosiła z moja miłością do jesieni :)

Sunday 15 October 2017

Minecraft przyjęcie urodzinowe

Przeżyłam kolejne wielkie wydarzenie w życiu moich dzieci, przede wszystkim syna, ale też i moim, bo na przygotowanie miałam troszkę ponad tydzień. Okazuje się, że się da :)
Leon ochodził 6 urodziny i z różnych powodów bardzo chciałam zorganizować mu przyjęcie urodzinowe. 
Nie jest to takie proste, kiedy mieszka sie na piątym piętrze, na 42 metrach,  a myśli się o zaproszeniu całej klasy, czyli 22 szuk. Przecież nie wiem, jak to jest na początku roku szkolnego, kiedy jeszcze nie zna się wszystkich rzeczy. Trochę tu inaczej niż tam, gdzie do tej pory mieszkaliśmy.

Pomyślałam więc, może w bawialni. Hm, cały tydzień myślałam i stwierdziłam, że może jednak nie.... Weekend w polskim mieście miałabym z dziećmi za te pieniądze. Więc nie.

No, to w domu. I jak to zrobić, Minecrafta przecież przerabiamy. Jeśli tematycznie, nie może być nic innego.
Minecraft proszę państwa, którego znam niby jak własną kieszeń, bo mi Leon opowiada kiedy tylko może, ale jednak nie znam...

Nie pozostało mi nic innego, jak przegrzebać internet wszerz i wzdłuż, i liczyć na to, że inni rodzice też przechodzili przez obsesję minecraftową, i też nie wiedzą, jak to poskładać w całość.

Pech chciał, że akurat w tym tygodniu w pracy zaczął sie taki młyn, że nie wiedziałam jak się nazywam, w którą stronę sie obrócić i od czego zacząć. A pomysłów na urodziny mało.
Koniec końców poskładałam wszystko razem i wyglądało to tak:

Na każdym prawie internetowym przyjęciu urodzinowym, każdy element poczęstunku ma nazwę. Wydrukowałam, przykleiłam, postawiłam. Mam jeszcze brytyjskie nawyki i stawiam słupki marchewki i ogórka. Ciekawe kiedy mi przejdzie. TNT to słodkości z KIKa. Jeszcze tylko widzę, ostatnie poprawki Creeper'a.

Z niebieskiej, pociętej na cienki paski bibuły, zrobiliśmy portal, z koralików figurki i kilofy, i byliśmy gotowi.
Plan był prosty, kilka zabaw łamanych na zadania, za których wykonanie w nagrodę można było zdobyć diaksy. Te z kolei można było wymienić na zrobione przez nas wcześniej z prasowanych koralików, zabawki.



Poszukiwanie postaci z gry

Pierwszym zadaniem było znalezienie wydrukowanych, wyciętych i przyklejonych w mieszkaniu obrazków z postaciami z Minecrafta. Tak naprawdę, po prostu na rozgrzewkę, choć wszsycy czuli się swobodnie. Może też trochę wprowadzająco, dla tych, którzy tę grę i postaci mają gdzieś.

Pin the tale

Kiedy już wszyscy poznali bohaterów gry doszliśmy do wniosku, że najwięcej frajdy będziemy mieć z ciągnięcia świnki za ogon. Takie było wprowadzenie, choć przecież trzeba było z zawiązanymi oczami przyczepić tej śwince ogon. Pin the Tail, zadanie drugie znudziło się dość szybko. Trzeba było działać.


Aby ciągłość wydarzeń i przygody miała miejsce, przekonałam ich, że trochę się ta nasza świnia zdenerwowała, tylko troszkę, tym ciągnieciem ogona. Przez to jednak, no cóż, zepchała nas w kierunku lawy i czy chcemy, czy nie, musimy się ratować. Najlepszym ratunkiem jest współpraca. Lawa gorąca i trudna do opanowania, zwłaszcza, jeśli stoi sie tylko na skrawku czystej, nie skażonej ziemi.

Na kładce nad gorącą lawą

Do trzeciej zabawy przydała się pokrojona w cienkie paseczki pomarańczowa bibuła i jednorazowe kubeczki, których kupiliśmy w nadmiarze. Polegała na przerzucaniu tej lawy z bibuły z kubeczka do kubeczka, aż w końcu na drugą stronę świata, tak, żeby móc przejść swobodnie tam, gdzie każdy Minecraftowiec powinien zmierzać. Żebym tylko wiedziała, gdzie to powinno być? Ha! Nikt nie analizował mojej niewiedzy. Koncetracja przy próbach pozostania na wąskiej kładce rozciągniętej nad lawą była tak intesywna, że nikt nie zwrócił uwagę na mój brak wiedzy. Może zaangażowanie wystarczyło?


Odrobina prac ręcznych, czyli robimy kilofy

Tak czy inaczej, hm, każdy pytał co dalej i czy już jesteśmy na miescu. Tego nie byłam pewna, haha, ale wiedziałam jedno, po drodze będziemy szukać emeraldów, diaksów oraz innych niezwykle potrzebnych kamieni bardziej i mniej szlachetnych. Żeby zadanie nie było zbyt łatwe musieliśmy nie tylko odnaleźć miejsce, gdzie były schowane, ale też WYKOPAĆ je specjalnym kilofem.

Byłoby jeszcze fajniej, gdybym zaczęła planować urodziny przynajmniej dwa miesiące przed imprezą, pewnie miałabym czas na dopracowanie wszystkiego. A tak, kilofy zamiast ze sztywnej pianki, a przecież taki był plan, zrobione były z cienkiej tekturki, oklejone mozaiką. Muszę przyznać, że niektórzy mieli bardzo dużo cierpliwości i nie ruszyli się z miejsca dopóki nie dokończyli przyklejania wszystkich elementów układanki. Czwarte zadanie zakończone.


W drogę na wyprawę, szukamy diamentów

Cóż, teraz można już wyruszyć w daleką drogę, do miejsca, które od początku było celem naszej zabawy. Z kilofami gotowymi do pracy, wyruszyliśmy na poszukiwanie. Pierwszy postój w kuchni. Zadanie piąte przed nami.No tak, wizja sprzątania w całym domu wcale mi się nie uśmiechała, dlatego operacja "szukanie diaksów" zaczęła się i skończyła w kuchni. 

Kryształy, które można znaleźć w każdym sklepie z rzeczami za 4 złote upiekłam w cieście, które musi szybko czerstwieć, część zamroziłam. Robienie bałaganu to chyba ulubiona zabawa dzieci. Przy rozbijaniu ciastek i łupaniu lodu nie da się nie zrobić bałaganu. W ten sposób wylądowaliśmy w kuchni, a poszukiwanie skarbów było najbardziej interesująco częścią imprezy. 
Do ciasta użyłam mączki kukurydzianej. Znów przez brak czasu musiałam eksperymentować. Ciastka nie nadawały się do jedzenie, ale do rozbijania, znakomicie!




Wszystkie diamenty można było, ale nie trzeba było, wymienić na Minecraftowe miecze i ludziki, które w pocie czoła produkowaliśmy z Leonem i Isą przez kilka popołudni.


Don't eat Steve! czyli Nie jedz Steve'a!

W ogóle wszystko na ostatnia chwilę, ale tym razem nie przeze mnie, tylko sklepy. Kto to widział, żeby w sklepie nie było koralików do prasowania żelazkiem, i żebym musiała zamawiać przez internet, i czekać! 
Na zakończenie wymieniono jeszcze tylko łupy i zadanie szóste, zagraliśmy w grę "Nie jedz Steve'a", na którą pomysł ściągnęłam z Internetu. Polega na tym, że jedno dziecko wychodzi, a my na każdym obrazku układamy cukierki. Umawiamy się, która postać z gry będzie Steve'm i zapraszamy osobę, która wyszła i zachęcamy do konsumpcji. Najfajniejszy jest ten moment, kiedy wszyscy się wydzieramy na cały głos "Nie jedz Steve'aaaaaaaaaaa!!!!!!"
Oczywiście i to nie trwa długo.



A potem towarzystwo sie rozpierzchło, bo jedyne na co miało chęć, to zabawa z Leonem i Isą. 
Ledwo zdążyłam ich zawołac na dmuchanie świeczek. "Ja nie jem, ja też nie jem, owocowy? O nie! Ja nie jem!. To ja też nie!" i juz trzeba było biec na dwór i walczyć z piniatą, bo zaraz mieli przyjść rodzice.
Naprawdę trzeba było kupić kilka babeczek, ozdobić minecraftem i z głowy. 



Bardzo mnie stresują takie wydarzenia, kiedy musze robić je sama i nie mam za dużo na to czasu, a jeszcze w pracy się dzieje.
Rano jeszcze musiałam odebrac tort, bo sama nie odważyłam się go upiec w moim piekarniku. Umówiłam się też z ciocią policjantką, że upiecze dla Leonka brownie, które potem oblejemy zielona polewą, imitującą trawę. Dobrze, że sie przeraziła tym, że jej nie wyszło ciasto i przyszła do mnie na tyle wcześnie, że przy kawie i pogaduszkach pobawiła się w prace plastyczne i pomogła ogarnąć całość w całość.
Ciasto było, tak na marginesie, bardzo dobre...
Fajnych prezentów, Leonku, bo o tym i spędzeniu czasu z przyjaciółmi, marzyłeś przed swoimi urodzinami.
Ps. Choć nie polski to jeszcze zwyczaj, zrobiłam Party Bags, czyli w ponglish:partybagi, prezenty dla gości, w podzięce, że przyszli na urodziny. Trochę ich tym zdezorientowałam... Haha.
A na sam koniec wpadła ciocia Iza, narobiła rumoru, zostawiła najwspanialszy pod słońcem prezent i wypadła. Czyż to nie fantastyczne mieć rodzinę na miejscu?

Sunday 8 October 2017

To już drugi tydzień przeżyłam?

Jeśli w pierwszym tygodniu byłam zmęczona, to w tym jestem padnięta.
Nie mogę się jeszcze ustawić, ani z zakupami, ani z gotowaniem, ani z zapędzeniem ich do spania wcześniej niż o 20 wieczorem. W weekendy nie leżymy, bo albo coś trzeba zrobić, albo ktoś nas odwiedza. Odpoczywamy intensywnie. Co też jest fajne, ale czasami fajnie byłoby poleżeć.

Iza z Darkiem przyjechali na chwilę w niedzielę, w drodze na urlop w góry. Takim to się powodzi! Ja też chcę w góry. Moja Isa pyta kiedy pojedziemy w góry. Pojedziemy córciu, pojedziemy, nawet na chwilkę.
Jak zwykle, jak sobie człowiek zaplanuje, to mu nic nie wychodzi jak trzeba. Chodzimy do kościoła na super fajną mszę dziecięcą, z super fajnym Andrzejem księdzem, który gada głupoty, które do wszystkich przemawiają, tak że wiadomo, o co w tym wszystkich chodzi i dlaczego takie to ważne w codziennym życiu. Kończy się o 11.30, na kawę z Izz byliśmy umówieni na 12. A tu pech! Przyszedł biskup nudziarz, tragedia, jak można go tak słuchać! Msza trwała do 11.40. Ledwo zdążyłam po sernik do tesco.
Rodzina już stała pod drzwiami i pytała gdzie mam toaletę.
Super tak mieć gości. Na sernik sklepowy, bo po doświadczeniu z pieczeniem frytek przez 40 minut i niedopieczeniu ich, stwierdziłam, że nie ma co! Ciasto ze sklepu i już.

Stresują mnie urodziny Leona, bo będą jednak w domu. I mam kupę roboty, a jeszcze nawet nie wiem co z czym i jak, żeby stworzyć Minecraft story.
Od czego ma jednakowoż mojego przyjaciela Interneta?

Poza zmęczeniem, jak się mam ogólnie? Pokusiłam się na odpowiedzenie na to pytanie, bo zagadała mnie koleżanka mojej siostry, przez pomyłkę, ale sprowokowała.
 Cóż, zależy z jakiej perspektywy się patrzy. Jeśli porównamy do przeszłości, to mam się świetnie, jest mi bardzo dobrze. Wszystko się układa, Jeśli myślimy o przyszłości, zawsze mogłoby być lepiej, prawda? Zawsze mogłabym w końcu dostać odpowiedź z brytyjskiego urzędu odnośnie do zasiłku wychowawczego, który należy się każdemu, a ja z racji tego, że mój małżonek mieszka za granicą, czekam już od roku na jakiekolwiek wiadomości. P trochu mi się tak zsypują i składam do kupy.
Jestem już prawie pod koniec procesu, więc trzymać kciuki, będzie dobrze!
I wtedy będę mogła powiedzieć, że jest dobrze :).


Sunday 1 October 2017

Wszędzie widzę kota

Pierwszy tydzień bez mamy. Leon i Isa super, w szkole bez problemu, na świetlicy bez problemu. Leon nawet zaczyna jeść obiady. Zupę całą, drugie próbuje. Ważne to jest, bo prze kilka ostatnich lat miał ogromny problem z jedzeniem w towarzystwie. Nie obgryza już paznokci. Nawet nie zauważyłam kiedy, po prostu okazało się, że trzeba mu je obciąć.

Isabela dostała zaproszenie na urodziny do parku linowego, a ja jakiś czas temu postanowiłam sobie, że będę próbować rzeczy, które mnie przerażają, ale chcę ich spróbować. Że nie warto rezygnować, bo potem się okaże, że właśnie tego chciałam. I tak było tym razem. Weszłam, na drugą trasę. Nogi mi się trzęsły, ale przeszłam. W połowie drogi stwierdziłam, że to nie dla mnie, że nigdy więcej, ale jak już zeszłam, miałam chęć na więcej. Tyle, że była już pora do domu.
Bardzo, bardzo, bardzo byłam i nadal jestem z Isy. Przeszła sama trzecią co do trudności trasę, a ona z reguły boi się takich wyzwań. Drugą co do trudności trasę przeszła ze mną, już po zrobieniu trasy numer 3. Widziałam jak trzęsły jej się nogi, jak się już chciała kilka razy poddać, a jednak szła dalej. Prawie płakała ze strachu, ale szła. Jestem dumna, bo wiem, ile ją to kosztowało.







Wykorzystujemy też miasto i idziemy do kina na polski film, pt. Tarapaty. Bardzo lekkie kino akcji dla dzieci. O samotności, trochę inności, przyjaźni, trudnych sytuacjach, tarapatach i wspieraniu się. Dla mnie bardzo lekkie, moje dzieci bardzo się zaangażowały i przeżywały. Leon po wyjściu z kina skakał po murkach. Bo on szuka skradzionego skarbu.

I bardzo chcę kota. Wszędzie go widzę, nawet przechodząc obok otwartych drzwi łazienki, jak siedzi pod prysznicem. Nie mogę go wziąć, bo babcia nie będzie się nim zajmować, kiedy ja będę musiała wyjechać z miasta. Gdzie postawię kuwetę, w kuchni? Skąd wezmę na jedzenie? Jak będę go wozić do rodziców i gdzie go tam zostawię? A może zostanie w domu na weekend?
Obawiam się, że zalety posiadania kota i go przytulania nie są wystarczające na tyle, żebym przestała się bać odpowiedzialności. Ale wszędzie widzę kota...
Isa chce kota, dobrze mieć takie zwierzę w domu. Ja chcę kota.
W gazetkach akurat wszędzie produkty dla zwierząt.
Chciałam już się ogłosić na Fb z zapytaniem czy warto wziąć kota. Znów przeszukałam cały internet i znalazłam artykuł, który jeszcze bardziej mnie stonował. Kot to odpowiedzialność na jakieś 20 lat. Trzeba go wykastrować. Trzeba o niego dbać. Pewnie będę, ale co jak coś wypadnie?
Naprawdę mnie to przerasta..
Znów myślę, że gdybym tylko zechciała, zabrała się do roboty i rozpisywała na temat zakupienia sofy, alby przyjęcia kota pod nasz dach, to w końcu byłabym sławna i mogła zacząć zarabiać na blogu. Hahahaha!!!!

Sunday 24 September 2017

Kolejny wyjazd, kolejne miasto. Upajający Wrocław

A dzieci zostawię z babcią same znów. Nie wiem, czy babcia wytrzyma i kiedy się zbuntuje. Czy będę musiała szukać opiekunki na cały tydzień? o, co mi się chyba nie opłaci. Bardziej mi się opłaci poszukać czegoś nowego.

Nie da się ukryć, starzeję się. Noc przed wyjazdem na program spędziłam w hostelu we Wrocławiu, dzieląc pokój z czterema innymi paniami. Praca przyznaje nam, pracownikom budżet na nocleg przed lub po programie. Tak się niestety składa, że nie ma dobrego połączenia i najlepiej zostać na dwie noce, a żeby się w budżecie zmieścić trzeba dzielić pokój z obcymi ludźmi. I cóż, zdarzyło mi się nieraz spędzić noc w takim hostelu, w takim pokoju, tyle, że byłam młodsza. Może ludzie byli inni?
No, bo przepraszam. Jeśli kładę się spać o 20, to mam nadzieje, że ci, którzy przyjdą później będą zachowywać się na tyle cicho, że mnie nie obudzą. Ale nie, najpierw wparowała do pokoju o 22 pani z recepcji z jakimiś ludźmi, dyskutując na temat tego, które i dlaczego akurat to łóżko będzie dla niej. Zasnęłam. O północy znów światło i szeleszczenie. Paniusia wróciła z baletów. Zapewne można było przygotować sobie piżamkę, ręczniczek i mydełko przed wyjściem, ale po co!!! Przecież co mnie to obchodzi, że inni śpią!!! Najważniejsze, że ja się dobrze bawiłam, a teraz idę spać!!!
Wrocław cudny. Naprawdę musimy tu przyjechać razem z rodziną na jakiś weekend, może już jak będzie ciepło, po zimie. Poranek pachniał tak, jak wszystkie miasta, które odwiedzałam podróżniczo, nowym miejscem i przygodą.
Popołudnie było mniej pachnące, ale tylko dlatego, że padał deszcz i zrobiło się zimno.


O, to jest miejsce, gdzie się chce być. Sama przyjemność przebywania. Urocze dekoracje, lekko, przyjemnie. W sam raz dla takiej starszej pani jak ja. Hotel Chojnik, niedaleko, właściwie już beretem od zamku Chojnik jest super uroczy, jak dla mnie w skandynawskim stylu, ale co ja tam wiem? Tak czy inaczej, uroczo tam się chodziło w ciepłej chuście i popijało ciepłą herbatkę.


Tradycyjnie, po moim powrocie torba babci wypadła z szybkością światła, za nią babcia.
Nie, no byłabym niesprawiedliwa, bo po prostu babcia już nie może z nami być w tym tygodniu, musi sobie pozałatwiać sprawy zdrowotne. Nawet ją na spokojnie odprowadziliśmy na przystanek i pożegnaliśmy, zaraz po tym, jak ugotowała nam obiad, pozmywała i upewniła się, że jej stara córka, wymęczona po kolejnej bezsennej nocy we Wrocławiu, da radę ogarnąć towarzystwo.
Bo zamiast iść odpocząć poszłam sobiekupić kawę i posiedzieć na wrocławskim rynku, po prostu popatrzeć na ludzi i natknęłam się na ludzi z programu. To poszłam na pizzę i na piwo.

Jeszcze natknęłam się na coś takiego.
.


Teatr z Petersburga, przedstawienie dla dzieci. O przytulaniu, potrzebie bycia razem, uważności i byciu po prostu. Bez słów, samym gestem i śmiesznymi dźwiękami. W ramach 5 międzynarodowego festiwalu Teatrów dla Dzieci Dziecinada: 
MOONSTERS, Wędrowne Lalki Pana Pejo, Rosja.




W niedzielę pojechałam z dziećmi zamówić sofę, która na mnie patrzyła, a która ma być u nas już za tydzień i w końcu razem obejrzeliśmy Vaianę-Moanę.  Poryczałam się jak bóbr. Nie wiem, czy Disney umie tak wyciskać łzy, czy to siła kobiety tak do mnie przemawia? Uwielbiam oglądac dziećmi film, ale nie tak, że jednym okiem w komputerze, jednym na filmie, nogą w pokoju obok, a rękami w kuchni, przy garach. Tak całkiem, zupełnie, bez rozpraszania się, całym jestestwem, z dziećmi. Lubim tak, bardzo.

Friday 15 September 2017

Pierwszy dzień szkoły

34 lata temu 1 września tez wypadał w piątek, tak jak w tym roku. Tyle, że wtedy szkoła zaczęła się w piątek, w tym dopiero w poniedziałek, 4 września. No i wtedy, te 34 lata temu, pierwszy szkolny weekend spędziliśmy u babci. No i wtedy spadłam z ławki parkowej, w moich przepięknych, łososiowych, stukających sandałkach. No i po weekendzie (bo w pierwszym szpitalu powiedzieli, że nie trzeba nic robić, tylko wysłali do domu; pamiętam, że przespałam ten weekend z potwornym bólem głowy) tydzień leżałam w szpitalu z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu, zwichnięta kostką i pękniętą czaszką, w części skroniowej. Biedna ta moja matka.
No, ale wracając do teraźniejszości, pierwszego dnia, Pani przedstawiła Isę całej klasie, opowiedziała, gdzie mieszkała i co robiła, posadziła w pierwszej ławce. A potem przez kilka dni słyszałam historię, jak to Bartek z sąsiedniej ławki nie spuszczał z niej oczu i nawet nie chciał słuchać swojego kolegi, z którym siedzi w ławce.
Miejmy nadzieję, że pozna kogoś, z kim będzie jej miło w klasie i nie będzie się czuła samotna.
Leonowa Pani gadała i gadała, i już myślałam, że nigdy nie pójdziemy do domu.

Pierwsze dni mijają spokojnie, chodzą do szkoły, ja do pracy, babcia zajmuje się domem.
Leon uczy się nowych rzeczy i wierszyków, kręci mi palcem po plecach:

duże kółko
małe kółko
sto tysięcy kółek około nas
nie ma żadnych kątów
ja ci takie kółko dam
Zmasowało cię, mamo?

Isa też się uczy, rozwiązuje zadania z matematyki, zapisuje w zeszycie Zad. 3. Smieją się z Leonem, że zad to taki zadke, na co Leon, że zad jest potrzebny, bo się tamtędy robi kupę.
Takie rozkoszne dyskusje się u nas odbywają popołudniami.

Szukam też narożnika i jak tylko mogę siedzę na necie, bo zanim wybiorę, muszę zrobić rekonesans. Choć właściwie po co, narożnik z netu i tak będzie kotem w worku.
Taki bym chciała, ale czy się na niego zdecyduję... Hm.
Z takiej strony https://www.mebel-partner.pl/naroznik-z-funkcja-spania-na-bukowych-nogach-aura-niebieski-detail.
A może ciemnoszary welurek. Ileż decyzji...


Pojechałam też do sklepu, zobaczyć jak wyglądają sofy i sposoby ich rozkładania. Sławna bym była, gdybym tylko zaczęła opisywać wszystko, co robię w związku z poszukiwaniem narożnika do spania. Przeczytałam więcej niż połowę artykułów dotyczących narożników. Wiem już, że można rozkładać ją na delfina, na dl, na sedaka, czyli belgijkę, na klik-klak, jak zwyczajna wersalka. Że są sprężyny  takie, śmakie, w kieszeniach, bez kieszeni. Takie materiały, śmakie materiały. 
A w sklepie zawołały do mnie sofy, nie narożniki. I co ja mam teraz robić, skoro nastawiłam się na narożnik?
Pojechałam jeszcze raz z Nadzią. Nawet ona twierdzi, że skoro sofka do mnie zawołała, to muszę ją mieć. To wszystko powinnam mieć, taki kolaż uczyniła. Będę się zastanawiać.


Przy okazji zwiedzania supermarketów, zajrzeliśmy poszukać tostera i takich tam. Leon poszedł pooglądać klocki Lego. Będę tutaj Leonku, ale nie chodź nigdzie, zaraz do ciebie podejdę. 
Wracam do zabawek, szukam Leona i słyszę "Mama Leonka proszona jest o podejście do punktu obsługi klienta, aby odebrać synka" Yhm.

Tylko weekend przyjdzie, babcia ucieka. Torba stoi pod drzwiami, czeka tylko, żebym weszła, torba ucieka, a z nią babcia. No, niech tej torbie będzie, tęskni za dziadkiem i swoimi kątami, co mam ja trzymać na siłę w mieście.
Babci nie ma, chodzimy na spacery po deptaku. ale też na niedzielną mszę. Kleknij Leonku. Nie, założyłem eleganckie spodnie i nie chcę, żeby się pobrudziły.
Byliśmy też na Pożegnaniu Dworca PKS  kieleckiego. Można było zjeść smaczki, dostać kielecką torbę zakupową, zakupić koszulki, pograć na starych grach i obejrzeć zakamarki dworca. Na to akurat się nie pisaliśmy. Można też było iść na imprezę i pewnie byśmy poszli, gdyby nie to, że ja byłam na tańcach z koleżankami z pracy.
Można też było kupić pamiątkowe magnesy zrobione z talerzy, tak jak podziemia dworca. Co też uczyniliśmy.





I tak nam intensywnie mijają pierwsze tygodnie szkoły. Dobrze nam razem.

Sunday 3 September 2017

Same imprezy

Co za crazy time.
Urwanie głowy, szaleństwo i jeszcze kilka imprez. Kolejny tydzień mija, a ja przyzwyczajam się do myśli, że już całkiem niedługo nastąpi kolejna zmiana w naszym życiu. Kolejny raz zmieniam dzieciom szkołę, znów zmieniam im miejsce zamieszkania, znów stawiam przed wyzwaniami.
Nie wiem, czy się cieszyć, czy obawiać.  Jedno jest pewne, babcia będzie z nami tak długo jak będzie trzeba, ale mam też nadzieję, że nie za długo, bo zasłużyła w końcu na odpoczynek.
Póki co, jeszcze czas na ostatnie podrygi przed szkołą. Dziatki znów przyjechały na kilka dni, bo Agata jeszcze była z chłopakami w Polsce., więc mam przedsmak obowiązków, które czekają mnie w roku szkolnym. Mieliśmy u rodziców śmiesznego grilla, no i w końcu pojechałam na kolejny program z pracy.

Tym razem niedaleko Krakowa, więc wszystko dobrze mi się poskładało, albo miałam nadzieję, że mi się poskłada. Wstałam rano, święcie przekonana, że mnie bus zawiezie do centrum. Owszem zawiózł mnie, ale nie do centrum. A  potem musiałam sobie już sama poradzić, niestety. I myślałam, że znam Kraków, ale zanim wyplątałam się spod dworca i doszłam na miejsce zbiórki, spaliłam całe śniadanie.
Po raz kolejny obiecałam sobie, że zacznę ze sobą wozić herbatę, bo tego suszu, który jest oferowany na wyjazdach, nie da się pić. Ale, z wyjazdów przez herbatę, rezygnować nie będę. Tyle okazji, żeby pogadać sobie po angielsku nie będę miała w normalnych warunkach. Zresztą, kto nie przeżył, ten nie wie. Kiedy jeszcze dodam, że mogę się, tak jak lubię, powygłupiać, to kto mnie zna, będzie wiedział, że odpuszczę sobie, jeśli naprawdę będę musiała.
A na koniec proszę państwa prawdziwa dyskoteka. Czuje się jak nastolatka pisząc to wszystko. Chyba dobrze, nie?
Niedaleko naszego obozu jest Skamieniałe Miasto, do którego odwiedzenia zachęcam. Generalnie chodzi o to, że było dwóch włościaninów, a może i rycerze. Jeden miał ziemie i był zachłanny, drugi miał dziewoję, która go nie chciała. Uciekła ta dziewoja od niego do tego zachłannego, a tenże ja ukrył i oddać nie chciał. Jedynie obietnica oddania mu wszystkich ziem tego od dziewoi sprawiła, że bramy otwarł. Jakież było zdziwienie wszystkich (choć pewnie nie zdążyli się zdziwić) kiedy w momencie otwarcia bram z nieba hukło, a wszyscy zamienili się w skały.
Jest tam też wodospad, który przemienia się w wartki strumyczek, a utworzył się z łez oszukanej dziewoi. Tym razem jednak wodospadu nie było. Jak to słusznie zauważył jeden z uczestników obozu, najwidoczniej jej przeszło. Nasza wyprawa była krótka i szybka, ale widzę na stronie, że warto wybrać się na dłużej i zrobić masę innych ciekawych rzeczy.



Ostatniego dnia obozu musiałam wyjechać trochę wcześniej, bo szykowała się kolejna potańcówka z widokiem na Wawel. Koleżanki mówią, że cały tydzień żyłam tą potańcówką. W końcu nieczęsto zdarza się potańcówka z widokiem na. Przyjechałam odpowiednio wcześnie, odebrałam Isę odpowiednio wcześnie, poszłam przejść się po Kazimierzu, zjadłam hiszpańską, przepyszną, sycącą, kremową zupę i już, już szłam się oporządzić, kiedy zadzwoniła ciocia Kania, że gps się obraził i jej nie chce przez Kraków poprowadzić. O nie! Biegiem do hotelu, po drugi telefon, szybko, szybko szukać drogi. Koniec końców miałam 25 minut na to, żeby zrobić się na bóstwo i jako tako wyglądać. Okazja zobowiązuje.
Wytańczyłam się za wszystkie czasy. Ach, co to był za bal...


Sunday 20 August 2017

Agata z chłopakami na polskich wakacjach. Dlaczego wakacje w mieście nie są takie złe.


Przespałam całą niedzielę po powrocie z Węgier. Mam mieszane uczucia, bo choć pogoda świetna, temperatura powietrza rewelacyjna, to jednak całonocna opieka nad obcymi dziećmi w pociągu to nikła przyjemność.
W Polsce też było gorąco, bardzo nawet duszno. Wyskoczyłam z pracy na chwilkę prosto w ten polski-afrykański ukrop i pomyślałam, że bardzo chciałabym być teraz w Wiślicy, że to jednak bardzo dobre miejsce na wakacje.
Z węgierskich wakacji przywiozłam nową definicję depresji. Podczas rozmowy o wszystkim i o niczym, ni stąd ni zowąd weszliśmy na tematy imigracyjne i o problemach. Jak, nie mam pojęcia. Spojrzałam dzięki temu na mój problem z innej perspektywy. Bo depresja może być dobra dla naszego zdrowia. Za dużo bodźców na organizm i w końcu więcej się nie da. Wtedy coś się wyłącza, właśnie po to, żeby nasz fizycznie i psychicznie przeciążony organizm odpoczął. I wtedy ta depresja przestaje się wydawać bezsensowną.
Ten prawie rok odpoczynku wiele dał mi dobrego. W sensie możliwości powrotu do siebie takiej, jaką znałam wcześniej, zanim to wszystko się zaczęło.


15 sierpnia wolny dzień, więc dzieci przyjechały do mnie do miasta na parę dni, odciążyć w końcu babcię i zobaczyć się z Maćkiem i Filipem z Anglii. Zatrudniłam do pomocy ciocię Aliss, żebym się nie musiała martwić tym, co tu zrobić, kiedy jestem w pracy.
Ciocia jak zwykle wywiązała się z obowiązków śpiewająco i dzieci moje zadowolone były.
Wydawałoby się, miasto, co tu można robić. A jednak. Czasami lepiej niż na wsi, kiedy wieś i rzeka już się nudzi, a przyjaciele wyjechali na obozy, kolonie i do innych babć.
Po pierwsze basen, można zapomnieć, że jest się w mieście, kiedy słońce praży, a woda chłodzi. Nawet prawdziwy piasek, w którym szukaliśmy muszelek i kamiennych skarbów był na miejscu.
Miasto dało nam też świetną pizzę, której nie powinnam była jeść,  bo gluten źle na mnie działa, ale była taka pyszna, że nie mogłam się powstrzymać.
Przez te kilka dni dzieci pobiegały na Kadzielni, zrobiły lizaki, dostały dyplom cukiernika karmelarza, milion razy huśtały sie na pod blokowych huśtawkach i maja super wspomnienia. W każdym razie tak właśnie mówią.

Obowiązkowo jeszcze lody wieczorem i długi, nocny spacer. Tak długi, że ledwo dotarliśmy do domu. I padliśmy.

W domu Leon wyszedł na balkon, popatrzył na balkonowe daszki naszych sąsiadów i stwierdził, że on to by sobie chętnie poskakał po tych daszkach. Tak z daszku, na daszek. Rewelacja.
To takie podsumowanie wakacji w mieście.



Sunday 13 August 2017

Węgierska przygoda

W ramach wyjazdów koniecznych, które nawiasem mówiąc, sprawiają mi przyjemność, przyszło mi jechać na Węgry, 5-13 sierpnia.
Czy to mi muszą się przydarzać jakieś dziwaczne sprawy?
Jechaliśmy do Budapesztu pociągiem nocnym z Warszawy. Z Budapesztu do Warszawy też. Wykończyła mnie ta podróż, wąskie przedziały z kuszetkami, obcy ludzie, którzy robią sobie kolację z kurczaka i wielkie walizki młodzieży, którą przyszło mi się opiekować, a która to młodzież pakuje się na tydzień jakby miała się przebierać kilka razy dziennie.
Ile razy będziesz się przebierać na węgierskiej wsi?
Oj, no człowiek uczy się czegoś nowego każdego dnia.
Na przykład tego, że w przedziale z kuszetkami nie ma miejsca na dwie wielkie walizki i 4 stosunkowo mniejsze i następnym razem trzeba zakazać. Tylko, ze już nie mam ochoty na zmęczenie po powrocie. Zwłaszcza, że nie bardzo wiedziałam na co się zdecydować. czy jechać blablacar'em, do którego musiałabym dojechać podmiejską kolejką, czy czekać cztery godziny na pociąg.
I tak nie bardzo wiedząc co zrobić, snułam się po dworcu Centralnym jak ten smród po gaciach, czując, że wypadałoby się szybko zdecydować, bo niedługo padnę ze zmęczenia.
Nadal niezdecydowana, przepuściłam pana na ruchomych schodach, który okazało się, też nie wiedział co ma robić, bo kazali mu kupić bilet na lotnisko w pociągu i szukał rozwiązania, i zaczęliśmy rozmawiać.
Po pierwsze, pan zapytał kiedy wracam do Anglii i czy jestem z północy i, ooo, nie zauważył, że jestem Polką, bo brzmię jak z północy, a sam był Anglikiem. Co mile połechtało moje wiecznie niedowartościowane w kwestii umiejętności językowych, ego. Powinnam takich ludzi spotykać częściej.
Po drugie, pan poprosił o przysługę. Przyleciał do Polski, żeby pomóc swojej polskiej koleżance, która wpadła w złe towarzystwo i zaczęła przyjmować środki, których nie powinna. Znalazł adres, pod którym przebywa w Polsce na wakacjach, kiedy odwiedza rodzinę i zapukał. Niestety nie chciała go wpuścić, więc nie bardzo wiedział, co z tym zrobić. Całe szczęście spotkał mnie! A przecież ja jestem dobry człowiek, pomocny, usłużny. On mi da adres tej pani i jej numer telefonu. Ja zadzwonię do niej i przekażę, że jeśli tylko potrzebuje pomocy, to on jest w Anglii, żeby jej pomóc. A w Polsce jestem ja, żeby jej pomóc. I żebym koniecznie zadzwoniła.
A Węgry? Nie bardzo wiem. Jedyne co widziałam była polska wieś i odrobina Budapesztu w biegu, bo pakowanie wielkich walizek do schowków na dworcu zajęło nam sporo czasu. Czemu ludzie nie myślą?
Poza tymi dziwacznymi wydarzeniami, prawie jak wakacje. Gorąco, pachnąco, słonecznie. 34 stopnie w nocy, czego jeszcze mi potrzeba.

Cóż jeszcze mogę rzec. Organizacja obozu była, hm, troszkę inna niż bym oczekiwała. Dzięki temu jednak nauczyłam się poprosić o szklankę, a może kubek, gorącej wody i sok z cytryny. I nawet umiem to wymówić.


A poza tym, polska wieś, jak na załączonym obrazku. Do czego służą zawieszone na prawie każdych drzwiach wianeczki nie wiem, nikt z tubylców, którzy mówili po angielsku, nie umiał mi wytłumaczyć.
Budapesztu widziałam tyle co nic, w związku z tym mam cel-planowanie weekendu w Budapeszcie, z dziećmi, co nie będzie wcale łatwe, bo miasto wielkie, atrakcja co krok, a stópki dzieci małe kroczki robią i nie pozwolą mi się już przeciągnąć przez miasto, jak to mam w zwyczaju z nimi czynić, dy jesteśmy w jakimś nowym, interesującym miejscu.










Kwiecień na niczym prawie

Nic się nie dzieje. To znaczy nie, dzieje się zawsze. Co u ciebie darling? No, nie wiem, jak ci opowiedzieć w jednym zdaniu wszystko co się ...