Sunday 30 December 2018

Historia

Moja babcia od strony mamy zmarła w wieku 89 lat. Przez całe swoje życie była zaradna, dobrze zorganizowana, przedsiębiorcza, no, obrotna. Miała 8 dzieci, a kiedy zmarł jej małżonek, a mój dziadek, najmłodsze dziecko miało 9 lat.
W domu się nie przelewało, na śniadanie kromka chleba, a może i to nie czasami, na obiad wodzianka. Dziadek lubił sobie wypić z kumplami. A szkoda, bo był bardzo zdolym stolarzem. Tak mówią. Rodzinna tradycja.
Kiedy spadł z nieogrodzonego balkonu, będąc "pod wpływem", a potem w szpitalu zmarł z powodu odleżyn, babcia musiała wziąć się do pracy za dwoje. Łatwo nie było, lata 60-te. Zaczęła jeździć po odpustach i sprzedawać lody. Potem otworzyła piwiarnię, handlowała kiełbasą. Wyciągnęła rodzinę z biedy. Tych co chcieli, wykształciła. Tym, co nie chcieli się uczyć pomogła inaczej.
Mieszkała w dużym starym domu z 1920 roku. Ten dom stoi do dziś. W nim mieszkają moi rodzice.
W latach 90-tych, jak sporo innych osób, moi rodzice postanowili poprawić swój byt. Mama przeprowadziła sie do babci i otworzyła piwiarnię. Zamieszkała w domu babci, dostała parter, dwa pokoje, kuchnię i łazienkę.
Babcia się zestarzała. "Nie mogę wchodzić na górę, bolą mnie nogi. Ty się przenieś do góry"
Na górze znów dwa pokoje, kuchnia, kącik łazienkowy. Niby olbrzymi, stary dom, a w domu prawie nic.
Ostatnue lata życia babci były trudne. Miała miażdżycę. Ne poznawała mnie, nie poznawała mojej mamy, nie wiedziała gdzie jest. Nosiła pieluchę, choć właściwie nie wiadomo po co, skoro i tak wszystko lądowało na ubraniu, meblach, w pościeli. Trudna starość.
W dniu mojego wesela, kiedy wszyscy się przygotowywali, moja mama jeszcze myła babcię, bo pielucha znów "znów była niepotrzebna".
Zmarła 12 dni po naszym ślubie.
Nie dzielę się tutaj moim życiem. Piszę tego bloga jako pamiętnik, o dzieciach. O tym, co teraz robimy. Coś się jednak wydarzyło.
Kiedy dzieci były na święta u ojca, zapytałam czy idą do kina. Powiedzieli, że tak, ale nie na Mary Poppins, bo na to idziemy razem w Polsce, bo ja chcę ten film obejrzeć (jedna z książek, które zapadły mi w pamięć z czasów dziecięctwa).
Na co ich ojciec włączył sie w rozmowę z żarcikiem, że właśnie, że na ten film.
Idźcie, mówię, ze mna możecie chodzić na więcej filmów niż z tatą, to jeśli on chce na ten, to dobrze, idźcie.
Na co Leon, że nie, że oni ze mną.
Na co Isa, do ojca, że on to robi specjalnie.
Na co Leon, że nie można tak robić, tak specjalnie na złość, że to jest złe, że nie można być niedobrym dla innych.
W tym momencie połączenie się skończyło.
Pytam Isę następnego dnia, czy to tata rozłączył rozmowę.
Tak.
A o czym wam opowiadał.
Że jak było wasze wesele, to oni czekali godzinę na grila, bo ich nie przyjęliście. Że babcia ukradła dom prababci, że prababcia mieszkała w małym pokoiku, a babcia w wielkim domu, że babcia zabiła psa.
I po co to wszystko.
I jak wytłumaczyć dziecku, że jej ojciec nie wie co mówi, i że tak się zapędził w swojej nienawiści do mnie, że cokolwiek zrobię ja, czy moja rodzina będzie złe.
Przykre to jest, kiedy dorosły facet używa dzieci do rozgrywek ze swoją żoną. Bo tylko dziecko na tym cierpi, bo między młotem a kowadłem jest i każdego rodzica kocha i chciałoby zadowolić.
Jak ja mam im teraz pomóc, kiedy w głowach burdel od tatusia.

Thursday 27 December 2018

Zagraniczne święta

Rozpisałam się w brudnopisie, że z nimi nie pogadałam od razu, i że mi z tym źle było.

Oraz, że nie zabrał ich do kolegów i koleżanek, bo nie będę mu urządzać dnia i nie będę zza kanału kontrolować tego co robią, a przecież zapytałam, czy ma plany i dowiedziałam się, że nie, ale że Isa nigdzie nie chce iść, co było odwrotnością tego co Isa mówiła mi jeszcze w PL. Że nie będzie brał odpowiedzialności, za moje poczucie winy, w sensie, że czuję się winna, że zabrałam dzieciom angielskie koleżanki i kolegów. Hm, jak zawsze, świetnie mnie zna.

Tylko po co, czemu to ma służyć?
Nie będę się uzewnętrzniać. Aż tak.
Dużo się działo, nie chciałam im przeszkadzać. Poszli do teatru, poszli do Winter Wonderland, do jednej cioci, do drugiej cioci, do Hamleys'a po worki zabawek. Wyglądają na szcześliwych. To dobrze, tak powinno być.
Jedyne co mnie martwi, a nawet więcej, przeraża, to to, że chodzą spać po 23.00 i późno wstają, boć przecie wakacje. Co kogo obchodzi, że kiedy wrócą trzeba będzie ich przestawiać na normalne, szkolne funkcjonowanie.


Moje święta? Szybko, spokojnie, z Netflixem. "No co Kania? Oglądamy?" "Oglądamy :) "
No, to oglądamy i siedzimy razem na sofach i fotelach, z ciastemoraz kawą. A także z sałatką jarzynową, której miało być odrobinę, a zrobił się cały talerzyk. A i tak najważniejsze w tym wszystkim jest to, że siedzimy razem, Urszula przysypiając na kanapie, No, może Boguś trochę mniej z nami, bo siedzi przed swoim telewizorem.
Pracowałam w Wigilię, więc nie zaznałam atmosfery przygotowań, ale już przed samą kolacją wszystko było tak samo, szybko przygotować stół, przebrać się i zasiąść do stołu.
Szarad od Mikołaja nie było, bo dzieci nie było, a Mikołaj lubi dzieciom takie zagadeczki podrzucać.
Isa się zastanawiała przed wyjzdem, czy będzie, czy nie będzie. No, to już wie.
A u nas było tak.


Saturday 22 December 2018

Przedświatecznie-okołoświątecznie

OK. No to jestem u rodziców. Dzieci odtransportowałam do Warszawy, na lotnisko. Wszystko poszło dobrze, choć kosztowało nas to sporo nerwów.
Całe szczęście, dostałam wczoraj wolny dzień, który odbierałam za prowadzenie szkolenia. Nie wiem, czy udałoby mi się na spokojnie wszystko ogarnąć.
Lekcje zaczynają się w piątek popołudniu. Leon miał być na świetlicy tylko godzinkę. 30 minut z tej godzinki przesiedział ze mną na ławeczce, bo było mu cały czas niedobrze. W klasie miał być poczęstunek, więc na zaś obawiał sie zapachów. Na świetlicy też swiąteczna atmosfera, za dużo wrażeń i zapachów.
Dobrze, że mamy panią Agnieszkę, która była jego panią w zerówce. Leon ufa jej jak mało komu i tylko dzięki niej w końcu został tam beze mnie. Mam nadzieję, że to tylko dlatego, że się bardzo wylotem denerwuje i kiedy już wróci wszystko będzie dużo lepiej.
Sprawy pozałatwiałam, listę miałam, wszystko odhaczone, walizka zapakowana. Dzieci ze szkoły odebrałam.
Taksówka, na dworzec, do pociagu.
W Warszawie bylismy o 21. Tam też taksówka, do hotelu. Rozpakować się, coś zjeść. Spać. Wyspać się. Być gotowym.
Gdzie tam. 23.20, jeszcze gadają. Moje oczy już zamknięte, już ledwo mówię, jakbym się najadła niedozwolonych środków, zawsze tak mówię, kiedy zasypiam, więc lepiej ze mną wtedy nie rozmawiać, bo mówię bez sensu, a potem i tak niczego nie pamiętam. Oni jeszcze gadają. Światło zgaszone. Oni gadają.
Pobudka o 5 rano. Taksówka 5.30. Na lotnisku odprawa.
Pan daje nam torebeczki, każe wypisać dwie książeczki, te same dane chyba ze trzy razy. No dobrze. Pytam, czy mogę jeszcze z nimi posiedzieć, jeszcze ich nie oddawać. Może pani, mówi pan przy odprawie, tam nikt przy pani dzieciach nie będzie siedział.
Ja proszę pana, mówię, mam w nosie, czy moje dzieci zajmą tym ludziom za dużo czasu. JA chcę z nimi posiedziec troszkę dłużej.





Poszliśmy na herbatkę i ciastko, kolejny wydatek do mojej i tak już długiej listy przedwyjazdowych wydatków. Nie zjedli niczego, ze stresu. Dostali pieniądze, żeby mogli kupić sobie coś w samolocie.
Kiedy już paniusia przyszła ich zabrać i przeszli przez odprawę, kiedy już sobie pomachaliśmy, zapytałam pana, który też dziecko oddawał, czy to córki pierwszy raz.
Gdzie tam, od 5 roku życia tak lata. I tak sobie zaczęliśmy rozmawiać.
O, ja ignorantka. Okazało się, że rozmawiam z DJ-em, który wydaje płyty, tworzy muzykę i właśnie dziś leci do Serbii na gig, potem wraca na święta do Polski, bo ma polską żonę, potem leci na Bali, a zaraz potem ma 4 shows w Australii. To dziś to pestka. Zamęt jeszcze się nie zaczął.
Haha. Przez całą rozmowę nie miałam pojęcia z kim rozmawiam, a siedzielismy tak z godzinę. Sandy Rivera się nazywa, musiałam sobie wygooglować, żeby w ogóle mieć pojęcie kto zacz. Bardzo to była miła pogawędka. Bardzo.

Kasia na mnie czekała, żeby mnie zabrać z Warszawy, a że samolot spóźnił się o godzinę, to czekała na mnie troszkę dłużej niż pozwala szybki parking i znów musiałam wydawać pieniądze.

Nie mam pojęcia jak czuły się dzieci, kiedy wylądowały. Nie dane mi było z nimi zaraz po przylocie porozmawiać. Atrakcji mieli moc zaplanowanych.
Wiem tylko, że w samolocie ta opieka to wielkie nic. Tu proszę jest guziczek, jeśli czegoś potrzebujecie, dzwońcie.
Niczego nie zjedli w samolocie, bo stewardesa, która miała się nimi zająć, powiedziała, żeby dzwonili jakby coś się działo i tyle ją było widać. Zanim Isa się zdecydowała co chce jeść, pani z wózeczkiem już dawno odeszła, a im było głupio prosić o pomoc. Myślałam, że płaci się za pełną opiekę.
Miło było wiedzieć, jak się czuli i co im się podobało, a co nie, i czy trzeba w LOT zrobić awanturę, bo za coś się przecież płaci.

No i są tam. W swoim drugim kraju. Chłoną język, kulturę i wszystko, co sie wiąże z życiem na Wyspie. Mam nadzieję, że same dobre rzeczy.

W czwartek ubraliśmy choinkę. Kiedy w końcu zarezerwowałam hotel (no, to akurat zostawiłam na ostatnią chwilę), przyniosłam z piwnicy choinkę. Zrobiliśmy biały łańcuch, razem. Dawno nie robiliśmy rzeczy razem. Praca mnie przemęcza i zamęcza. Zapomniałam co to znaczy być razem i jak dobrze jest być razem. Nie przed telewizorem, ale podczas robienia fajnych rzeczy.
Zrobili też kartki dla Mikołaja, a Isa poprosiła o piżamę. Co roku dostają, zrobiła się chyba już  ztego tradycja.
Jeszcze wierzą, ale już nie chcą wierzyć. Jeszcze mają nadzieję, że to Mikołaj, ale już robią podchody. Takie to urocze.
I kartka dla mnie. Bo wiesz mamo, nie będziemy razem w świeta.




Wednesday 12 December 2018

O trudnych emocjach, nie traktat i nie esej

Nie ma kiedy jechać do babci i dziadka. Każdy weekend mamy zaplanowany. Na ten przykład w sobotę przyjęcie medalika, a w niedzielę miałam była prowadzić szkolenie.
Szkolenie odwołano, ale i tak nie było sensu tłuc się śmierdzącym busem. Poszliśmy więc do kina na Grincha. Wcale to nie był mój pierwszy wybór, bo ostatnio, jeśli mogę wybieram filmy nie animowane i jakoś tak szukam mniejszej komercji. Albo wydaję mi się, że tak robię. Ha!
Dzieci chciały jednak na film świąteczny, więc padło wiadomo na co.
Nie byłam rozczarowana, a to już coś!
Leonowi trochę trudno, bo wróciły problemy z zapachami i odruchy wymiotne. Nie chce chodzić do szkoły, bo tam śmierdzi jedzeniem. Trochę wina to sytuacji rodzinnej, trochę strach przed samotnym lotem. Tak, w końcu jakoś się dogadaliśmy i ustaliliśmy, że dzieci polecą tam na święta. Leon reaguje na to wszystko źle, głębokim stresem, bólem brzucha. Nie chce chodzić na basen, nie chce chodzić na piłkę. W szkole mieli poczęstunek mikołajkowy, musiałam pisać do pani wiadomość z prośbą o to, żeby Leon nie siedział z dziećmi przy stole. Przy okazji poprosiłam, o kontakt do psychologa. Sama mu już nie pomogę.
A film? No tak, wyszłam od filmu. Mnóstwo jedzenia tam było i Leonowi robiło się niedobrze. Połowę filmu przesiedział tyłem do ekranu. Isie przypomniał jak wyglądają święta inne niż polskie i o yorkshire pudding.

Umówiona wizyta z panią pedagog przebiegła dziwnie.
Jaki mamy problem? Leon reaguje na stres.
Lubisz szkołę? Tak, lubię?
A jest tam coś czego nie lubisz? To, że muszę wcześnie wstawać.
A jest coś jeszcze, czym się martwisz, przejmujesz? Leonowa cisza. Moje-myślę, że to sytuacja rodzinna. Taty nie widział dwa lata. Dopiero co wrócił z tygodniowego z nim spotkania. Będzie leciał z siostrą, bez opiekuna dorosłego na święta.
No, to sobie pani już postawiła diagnozę. To czego pani oczekuje? Tego, żeby mu pomóc. Może?
No, ja pani sytuacji rodzinnej nie naprawie. (Really? se myślę) a mówię, nie szukam sposobu naprawy sytuacji rodzinnej. Chciałabym się nauczyć, jak mu pomóc radzić sobie z emocjami.
Aha. No to przyjdzie pani na spotkanie do poradni. Umówimy pani spotkanie z panią psycholog. Bardzo dobra. Po KUL-u z odpowiednio ukształtowanym światopoglądem. Ja też jestem po KUL-u, mówię.  A myślę, nie wiem, czy pochwala pani moje spojrzenie na świat i hm, chybione (?) wybory.

I już, i po wszystkim. Poszłam do domu. Nie wiem, co to będzie.

Thursday 6 December 2018

Szopki

Do szóstego grudnia trzeba było oddać szopki. Nawet nie wiedziałam, że te szopki będziemy robić, bo jakoś wcale mi się nie chce mocno angażować w zadania domowe dzieci.
Nie dlatego, że ich nie lubię, haha. Po prostu nie mam czasu. Nie czuję świąt, wcale. Czuję za to pracę. W zeszłym roku było to samo. Pracuję, nie wyrabiam się, spinam się i mam nerwa. Odrabiam z dziećmi prace domowe, zaprowadzam na zajęcia i niczego innego nie robię.
Do poniedziałku muszę powiedzieć, czy sukienkę komunijną Isa będzie miała szytą, czy od siostry Antka. Przed wyjazdem nawet nie miałam czasu, żeby się wszystkim, co się po powrocie będzie działo, zająć. Odpuściłam. Dlatego musiałam w niedzielę wstąpić i sukienkę przymierzyć. 
Warszawska rodzina miała się zjawić i nie bardzo wiedziałam, jak zorganizować niedzielę, bo Isa miała też mszę przygotowującą do Komunii. Znów musiałam włączyć mój mózg od logicznego myślenia. 
No i w końcu z warszawską rodziną się nie widziałam, a na przymiarki poszłam w drodze do kościoła. I tutaj wraca wątek szopki, bo Leon powiedział, że on ze swoim najlepszym przyjacielem to on chce szopkę zrobić. Będzie ją robił z tatą Antosia. Yhm. Tyle, że tata Antosia powiedział, że sam to on tego robić nie będzie. I jak będę szła do tego kościoła, to ja mam iść wcześniej, bo szopka na mnie czeka. No i poszło. Sukienka za mała, a szopka prawie skończona. 
Miały tam być elementy świętokrzyskie, patriotyczne i misyjne: Jaskinia Raj, husaria na koniach i hm, gwiazda jako symbol nadziei. To wszystko na konkurs, nawet nie wiem, czy międzyszkolny, czy szkolny.
I plastelinowe figurki. Proszę, jak się Maryja pięknie uśmiecha.

We wtorek podrzuciłam dziecko koleżance i wzięłam Leona, żeby zdjęcie zrobić, bo się synowi mojemu skończyła ważność paszportu, a że ojciec zabiera ich w ferie do Meksyku, nowy paszport trzeba zrobić. Wczoraj dziewczynki  z klasy Isy napadły na moją chałupę, żeby zrobić jeszcze jedną szopkę. Dąb Bartek, orzeł na drzewie i studnia, jako misyjna pomoc. 
Obydwie szopki piękne i mam nadzieję, że praca nasza zostanie doceniona.

Leon mój narzeka na to, że przynoszę mu wstyd.
Prawda jest taka, że nie jesteśmy narodem wylewnym, z reguły, a już na pewno, nie wtedy kiedy trzeba powiedzieć proszę i dziękuję. Szlag mnie trafia, kiedy przytrzymuje komuś drzwi, czy to dziecku, czy dorosłemu, a tu ani dziękuję, ani pocałuj mnie w dupę. Pchają się wychodząc, pchają się wchodząc. Przepuszczam na wąskim chodniku, jakby mu się należało. Kiedyś mruczałam pod nosem, ze proszę bardzo, cała przyjemność po mojej stronie, Teraz mówię głośno, że proszę bardzo, nie trzeba dziękować. Kiedyś w końcu Leon nie zdzierżył. Przestań mamo! Przynosisz mi wstyd. 

Kwiecień na niczym prawie

Nic się nie dzieje. To znaczy nie, dzieje się zawsze. Co u ciebie darling? No, nie wiem, jak ci opowiedzieć w jednym zdaniu wszystko co się ...