Sunday 27 October 2019

Na Świętym Krzyżu

Ech, zgadnijcie gdzie byłam w ten weekend.
Suprajs suprajs, na wycieczce z drzewami.
Koleżanka zapytała, czy może chciałabym na Św. Krzyż. Chciałam właśnie napisać, że zaraz wyjdę na marudę, że za dużo ludzi, że ścieżka asfaltowa, nie leśna, że zmęczenie tygodniowe, ale jakoś tak mi to nie pasowało. Bo to była urocza wycieczka, taki wypad do Huty Szklanej, gdzie jest osada średniowieczna oraz na Święty właśnie Krzyż. Każde nasze wyjście, jeśli jest związane z kilkugodzinnym łażeniem, jest fajne. No i właśnie, tak nam było teraz.
Wygląda na to, że wystarczy nam kilka weekendów i mamy nowe przyzwyczajenie. A może po prostu znów mi się chce? Co byłoby dziwne, jednak, mimo wszystko, ponieważ na samym początku tego tygodnia zmęczenie dało się we znaki i całkiem popalić. Całe szczęście, że tylko weekendowo. Czy mówiłam, że wyszłam z domu na siłę? Bo wiedziałam, że nie można przesiedzieć całego dnia w domu.
Było cudownie, Leon był zachwycony, mógł iść jeszcze dalej i dalej. Pogoda fantastyczna. Ci ludzie, którzy tam byli też byli potrzebni. Zwłaszcza ten pan, który siedział z córka i razem oglądali mapę ze szlakami w świętokrzyskim. Cudowny widok.
Nie wiem, co ja taka cudowna jestem dzisiaj. Może po prostu wszystko mi się całkiem zmienia! Hura!
W osadzie średniowiecznej była pani zielarka. Opowiadała o ziołach, urokach, rzucaniu owsa, uczeniu się zielarstwa będąc w czystości. Zakochałam się w tym miejscu. Poczułam się jak w domu, haha.
A w drodze powrotnej zeszliśmy na ścieżkę, z dala od asfaltu. I to była doskonała klamra tego wypadu!
















Sunday 20 October 2019

Wolniej, wspólnie, wdzięczność...

w...oraz hot dog z Żabki, czyli o tym, dlaczego warto było wyjść z domu.

Wyszłam z domu "na siłę". Bardzo źle się czuję od  piątku, ale pogoda była przepiękna. Jakżeż mogę w domu zostać.
Poszliśmy na Kadzielnię, na której ostatnio byłam zaraz po studia, choć obydwie moje sztuki wmawiają mi, że nie dalej jak rok temu marudzili mi tam, że ich nogi bolą. Wcale im nie wierzę, bo rzadko kiedy narzekają na ból nóg, ale może ze starości zapominam.
Zwłaszcza, że nie pamiętałam, którędy mam tam iść i już, już internetu słuchałam, kiedy Isa mówi, że tędy, bo rajd, bo zuchy, bo ona wie.
Rzeczywiście miała rację.
Obok stadionu szliśmy, pomyślałam, że fajnie byłoby iść z Leonem na mecz, może nawet Isie by się spodobało. Poczułam się jak turysta w moim własnym mieście, zwłaszcza, że wybrałam trasę, po której nigdy wcześniej nie szłam. Jak mi tego brakuje...
Szurania w liściach też. Najpierw z całkowitą kontrolą, ale potem kiedy już odpuściłam tę głupią samokontrolę, dało mi to tyle samo radości co Leonowi i nawet Isie, która też zazwyczaj z rezerwą do takich wyczynów. Całkowity wewnętrzny spokój, jakby mnie ktoś pogłaskał po duszy.
Na Kadzielni jakieś dziwne kładki, z dziczy tego miejsca nie zostało dla mnie nic.
Isa się po drodze naburmuszyła, nie chciała wejść do jaskini, Leon za to błagał. Jak to tu wszystko pogodzić?
Informacja, że uwaga z góry kamienie lecą, Isa stoi w bezpieczniej odległości. Ja z Leonem wspinamy się po skałkach.
Ej, mamo, uważaj!
Hej, mamo, możemy jeszcze raz?
Cztery godziny na nogach, z kilkoma minutami posiadywania. Nawet nie poczułam zmęczenia. Oni też, wytresowani przez matkę wariatkę.
W drodze powrotnej decyzja, że na kawę do ciotek. Obiadokolacja niby w domu, ale umrzemy z głodu, zanim dojdziemy do tego domu, więc po drodze do Żabki po hot-dogi, o które tak się proszą, ale dostają bardzo rzadko.
Zwolnić trzeba, mniej robić, mniej bywać, a bardziej być. Czy to w ogóle ma sens, to co mówię? Mam nadzieję, bo kiedy poukładam sobie to wszystko co się ostatnio dzieje i niekończącą się listę zadań, to zaczynam się zastanawiać, jak ten mój mózg to wszytko jeszcze ogarnia. I co gorsza, chyba zaczyna się buntować, bo takiego zwyczajnego szczęścia bardzo we mnie mało.
Dlatego pomyślałam, że trzeba wolniej, że umieć przywołać to uczucie wdzięczności i radości z chwili, a najlepiej właśnie wspólnie.
Leonowi trzeba poszukać jakiejś grupy poszukiwaczy przygód. Isie może też? Przestanie się bać, może.





Monday 14 October 2019

Z życia PODLOTKA z humorami, z bratem w tle

Oho, zaczyna się dojrzewanie nastolatki. Humory, płacze, smutki, radości, śmiechy, wygłupy, przytulania. Wszystko jednym ciągiem.
Bałagan nie zniknął i nie znika.
You are testing my patience, mówię do niej, kiedy znów podniosła z podłogi flamastry, a szczotka do włosów, leginsy, koszulka, worek ze strojem na wf zostały na podłodze obok.
No, I am not, powiada, I have mood swings.
Chyba sobie kupię poradnik o tym, jak sobie radzić z dojrzewającymi nastolatkami. Dzielę się tą światłą myślą z dzieckiem i opowiadam o tym, jak to ani ja, ani ciocia Kania, ani Duża Iza nie miałyśmy tych wahań nastroju, że nasze hormony jakoś tak normalnie, bez wybuchów, i że babcia nigdy nie musiała się z tym zmierzyć.
No to widzisz, będziesz miała szansę dowiedzieć się jak to jest.

No i idziemy z Leonem na poniedziałkową piłkę, a Leon pyta: Isa, jak będziesz w dobrym humorze to możesz po mnie przyjść po piłce?
Czy przyszła? Nie. Dlaczego, zapytał Leon. Bo miała zły humor, odrzekłam. Aha, odpowiedział Leon i uśmiechnął się pod nosem.

Jakiś taki wyrozumiały, chyba.
I poukładany.
Zrobisz sobie sam tosta Leon, bo nie mogę ci teraz pomóc?
A gotowałam i ciasno było na blacie.
No, tylko trzeba tu trochę uporządkować. I zaczął przestawiać i ustawiać, chować do lodówki i porządkować.
A potem zrobił sobie tosta.

Saturday 12 October 2019

O urodzinach Leona ósmych na samym końcu. Także o tym co poprzedzało.

Pierdzielę, nie sprzątam. Leżę, czekam na gościa i liczę na to, że ten gość przyprowadzi dziecko i pojedzie na zakupy.
Ale nie, gość zaproszony powiedział, że wejdzie na chwilę, popatrzy jak sobie mieszkam.
O, nie! Gorszego czasu na zwiedzanie sobie gość nie mógł wybrać!
Ale wszedł, posadził się na ręcznie odrestaurowanym taborecie, a ja wtedy pomyślałam, że "pierdzielę, nie sprzątam" nie powinno było zagościć w mojej głowie.
Tyle, że nie mogłam inaczej. Zmęczenie dzisiejszym dniem wyżarło całkowicie poczucie przyzwoitości i chęci na ogarnianie mieszkaniowego zamętu. A zresztą, każdy ma swoją definicję poczucia przyzwoitości. Wcale nie musi się odnosić do porządków domowych.

Gdzie by tu zacząć? Od tego, że codziennie odgruzowuję mieszkanie po dzieciach, czy od tego, że jedna praca domowa za drugą, konkursy, zadania oraz prezenty na dzień nauczyciela i każda noc zarwana? Bo czy ja przypominałam, że potrzebuję tego wieczornego czasu dla siebie, że jak już ich położę spać, to muszę mieć swój czas, a jak późno chodzą spać, to czas mój jest albo krótki, albo późny.
I że to się kończy całkiem migreną, przemęczeniem i płaczem, kiedy ciało mówi dość?
No, i właśnie tak było. W piątek, na firmowym obiedzie oraz po nim prawie się z przemęczenia popłakałam. Kilka nocy wcześniej kładłam się spać przed północą. Prezent robiłam, książeczkę dla pani i wymagało to sporo zaangażowania.

Wieczorem z okazji urodzin Leona, nasz gość Magdalena zaprosiła nas na pizzę, potem odgruzowywanie mieszkania, na to zaprosiłam się już sama, potem film.

Dziś rano smsik. "Hej, wiesz, jedziemy do mamy, wstąpimy po drodze".
Nie oczekuj porządku, piszę w odpowiedzi. Luzik, czytam w odpowiedzi, ale ciasto do kawy musi być.
Cóż, zrobiłam śniadanie, poszłam do cukierni.
Wróciłam. Magdalena poszła na zakupy.
Kiedy dziesięć minut później Duża Iza z rodziną i wielkim pudłem weszła do mieszkania, na stole stała już kawa w termosie (taki norweski zwyczaj, jak ja go kocham) i ciasto. W wielkim pudle przyszło auto wspinające się po ścianach.
Piętnaście minut po ich wyjeździe wyszliśmy na przystanek, bo zaproszenie było do lasu, na urodziny w stylu Harrego Pottera.
Urodziny przednie, z podziałem na domy, zadania specjalne, walkę o Puchar. Jedne z lepszych urodzin na jakich byłam. I znów ten las. Czyżby przepowiednia? Haha! Coś za często się pojawia.



Wróciłam do domu. Padłam na kanapę.
Padło "Pierdzielę, nie sprzątam".

Dwadzieścia minut później dzwonek do drzwi. Dzień dobry :) To właśnie ten gość, co miałam nadzieję, pojedzie na zakupy. Właściwie mama chłopca z Leonowej klasy. Ten gość, co nie chciałam mu pokazywać co mam w mieszkaniu, kiedy przez zmęczenie mam w nosie stan czystości podłóg.

No i tak, jakoś tak te dziesięć minut przeciągnęło się w kilka godzin gadania o życiu, relacjach, zmianach, niedowierzaniu, że takie zmiany zaszły i szukaniu odpowiedzi na to, czy można zmienić to, co się już w kimś zmieniło, ale nie szło w parze z naszymi zmianami. I jak trudno jest to zaakceptować, a jeszcze bardziej to, że my musimy zmienić w sobie podstawę siebie. I czy to nie jest już poświęcenie.
Trochę zapomniałam o chaosie, ale też zmotywowałam się, że na co mi jakaś pomoc, sama wymierzę i załatwię nowy blat do kuchni, haha!

I na sam koniec urodzinowy tort Leoncja. Goście nasi wcale urodzinowo nas nie odwiedzili, ale mimo to sto lat śpiewali, uściskali, tort zjedli.
Ważny to dla niego dzień i prawdziwie świąteczny. Od rana pełen życzeń, przytulań, prezentów i z boczkiem na śniadanie. Taki, kiedy urodzinowiec jest najszczęśliwszy i najważniejszy, a wszystko się kręci wokół niego. Przez nasz wypad na imprezę może troszkę mniej, ale Leon bardzo tego nie odczuł.
Wiem, że czuł się dobrze, i że był szczęśliwy.
To były najlepsze urodziny ever, powiedział Leon. Czy dlatego, że mógł grać prawie cały czas, kiedy byliśmy w domu, czy dlatego, że bawił się z przyjaciółmi, czy może dlatego, że pół dnia spędził w lesie? Ostatnio założył swoje buty, stanął przed lustrem i powiedział: "Wyglądam, jakbym szedł w góry. Jeszcze mi tylko tych kijków brakuje".


Monday 7 October 2019

Wycieczka

O nie, znów się nazbierało. Niespokojna lista zadań, zamęt siejąca.
Gdybym tylko nie odkładała. Wszystko byłoby na czas, a ja nie martwiłabym się, że jeszcze to i jeszcze to.
Jestem już w połowie drogi, tych zadań zaliczania. Takie małe ptaszki stawiam.
A poza tym, dostałam pięknie zapakowany chleb. Z buraczkami, ale wygląda jakby miał maliny. Jelita moje były wdzięczne, nic się na mnie nie obraziło. Kasza gryczana w chlebie okazała się być ich przyjaciółką. Szczęścia ogrom. I radości. Z opakowania i smaku.


Gdy tak mi się ciało ułagodziło, pomyślało mi się, że sto lat temu, jeszcze przed dziećmi, kiedy zrobienie czegoś poza domem wiązało się tylko z pytaniem ile mam/nie mam pieniędzy i na co mnie stać, miałam mapę okolicznych wsi. Po to, żeby wsiąść na rower i dojechać wiejskimi drogami, czasem między polami, do jakiegoś kościółka, ruin, z jakichś względów uroczego miejsca, albo po prostu przed siebie.
Na długi czas zapomniałam jak bardzo lubiłam to robić.
To znaczy, gwoli ścisłości. Świetnie pamiętałam, że lubię. W końcu niełatwo zapomnieć, że kiedyś robiło się więcej i sprawiało to przyjemność.
Zapomniałam tylko to uczucie. Jak to jest, kiedy ma się ten moment szczęścia.
Spotykam ostatnio na swojej drodze ludzi, dzięki którym zaczynam myśleć, że dobrze byłoby te szczęścia momenty przyprowadzić. Na nowo.
Niektórzy z tych ludzi przychodzą na dwie sekundy, inni są na troszkę dłużej. Jak długo, się okaże.
Wśród tych ludzi, których nową obecność poczułam i z niej się cieszę, niezależnie od tego, czy byli i poszli, czy jeszcze są, przewija się las. Jesiennie, grzybowo, zimowo.
Pomyślałam, za rogiem mam, a dzieci nie zabieram.
Rower mam, a nie zabieram.
Po sobotniej robocie (czy się chwaliłam, że byłam u rodziców, haha) i deszczu, w niedzielę wyszło słońce. Niezbyt gorące, ale było. Świetna okazja do wyprawy.
Pojechaliśmy na dwie godziny tylko i z brzegu tylko, więc grzybów jadalnych nie było, bo wgłąb z rowerami trudniej, ale las był.
Kolorowe grzyby i komentarze Leona, że to może jest sromotnikowy, ale są też cytrynkowe, a ten to taki zwyczajny, spuścizna po szkolnej wycieczce do grzybiarni, też.
O, mentos! o grzybie, było.
Od Isy, w lesie o tym, że nie wierzy, jak my ludzie możemy tak zaśmiecać planetę, było.










Saturday 5 October 2019

O tym jak Isa uczy mnie wychowywania dzieci

Basen czwartkowy, wzięłam książkę do czytania.
Pakuję sprawy basenowe, pakuję i tę książkę. I jak ja nieczęsto czytam, myślę.  I uświadamiam sobie, że no tak, w wakacje miałam czas, a teraz już wszytko naraz i koniec.
I, poczytam na basenie myślę, a tam spotykam inną mamę i tyle mojego czytania.
Trzeba sobie wszystko przeorganizować.

Z doniesień domowych.
Isa robi nieporządek. Delikatnie mówiąc. Nie chcę używać słów niecenzuralnych. Wychodzę do pracy, w domu czysto. Wracam, płaczę ze złości. Przechodzę przez pokój, jak przez pobojowisko. Nie wiem, co mam już robić. Wszystko wywleczone i porozwalane. Błagam, żeby zaczęła sprzątać przed wyjściem do szkoły, albo przed moim przyjściem z pracy. Niech se wszystko wyciąga, ale jak wracam do domu, niech już będzie czysto.
Dobrze mamo, dobrze. Gada. I nic.
Nie pomaga obecność koleżanek, które czasem przed lekcjami, czasem po lekcjach przesiadują i razem z nią bałagan czynią, a potem razem z nią sprzątać im się nie chce.
Wkurzyłam się, powiedziałam jej, że jeśli nie nauczy się sprzątać przed wyjściem do szkoły, nie będzie miała swojej weekendowej porcji telefonu. Pomogło, kilka weekendów bez telefonu i proszę. Wprawdzie chciałabym nie stosować kar, ale zwyczajnie nie wiem już, co mam zrobić.

I wczoraj. Wchodzę do domu, znów zachciało mi się płakać. Dobrze, że nie było jej w domu. W konsekwencji, weekendowy brak telefonu.
Dziś rano dyskusja. Miałyśmy umowę, mówię, teraz ponosisz konsekwencję niedotrzymania.

Nie mieliśmy żadnej umowy, zastraszyłaś mnie!!!! Dlatego sprzątałam.

No i co miałam zrobić. Ledwo udało mi się nie parsknąć śmiechem. Miało dziecko rację, nie miałyśmy żadnej umowy. Powiedziałam co uważam, bo tak! Bo nie będzie telefonu. Ale, jest to też dla mnie lekcja na temat: Jeśli nie kara, to co? To umowa i konsekwencja. Dziękuję Ci Iso.

Kwiecień na niczym prawie

Nic się nie dzieje. To znaczy nie, dzieje się zawsze. Co u ciebie darling? No, nie wiem, jak ci opowiedzieć w jednym zdaniu wszystko co się ...