Saturday 26 November 2016

Trolle

Byliśmy w kinie. W multikinie, bo to nie takie zwyczajne i zwykłe kino. Za popcorn i napoje płaci się więcej niż za bilety. Ale, jakie kubki z trollami się dostaje, to już co innego.
Film o szczęściu. I o tym, że można je nabyć drogą zjedzenia kolorowego, szczęśliwego trolla. Tak mi nawet zaproponowała duża Iza, zjedzenie tego małego trolla z kubasa.
Okazało się potem, że nie trzeba jeść trolla, bo szczęście to zupełnie co innego, niż małe trolle, czy małe proszki.
Mój nowy ukochany film.


Każdemu trzeba obejrzeć, co mu smutno jest. Każdemu.

Monday 21 November 2016

W Gdańsku 17-20 listopad

Gdańsk, mamo, w Gdańsku było super.
I nic to, że było troszkę zimno i troszkę padało. Wycieczka nasza była fantastyczna.

Pojechaliśmy na zaproszenie koleżanki z czasów zamierzchłych, wyspowych, która to koleżanka była wtedy duszą wolną, niczym nieograniczoną.
W czasach "teraz" ma już dwu i półroczną córkę i trochę inne spojrzenie na świat.

Zaprosiła nas, bo jest również duszą dobrą, współczującą, a wysłuchawszy mej ckliwej historii, wzruszyła się i stwierdziła, że przyda mi się zmiana otoczenia.

Przygotowania trwały krótko. Nie zastanawiałam się, jakich atrakcji w Gdańsku szukać, którędy przeciągnąć moje dzieci tak, żeby nóg nie czuły. Uznałam, że plan niczego nie da, że i tak połowy nie zdołam wykonać. I poszłam na żywioł. Bardzo spokojny żywioł.

Przed-podróż kosztowała mnie kupę nerwów. Jak nigdy, nadziwić się nie mogę.
Zupełnie niepotrzebnie okazało. Bo Pendolino to piękna sprawa.


Oddzielny przedział dla rodzin z dziećmi, czteroosobowy, wieszaczki na płaszcze, prawie jak szafa, pan z herbatką, kawką lub wodą na dzień dobry od Pendolino. Tak można podróżować. I tak mogłabym zawsze. Nawet te 5 i pół godziny to żaden problem. Sama przyjemność.

Jak to zwykle z moimi dziećmi, nawet zmęczone, nie pozwolą człowiekowi pospać. Zerwały się z samego rana i trzeba już było funkcjonować.
Funkcjonowanie pierwszego dnia naszego pobytu ograniczyło się do wyjazdu do Teatru Miniatura, na spektakl "Noe".
Wybór padł jaki padł, ponieważ niczego innego nie było. Od lat sześciu napisali. Uznałam, że się nada.
Czekamy więc w kolejce, żeby wejść z kilkoma klasami i kilkoma grupami przedszkolaków, a Leon pyta, czy wzięłam tablet, żeby mu się nie nudziło.
Po 10 minutach zapytał, czy możemy już iść do domu.
I wcale się nie dziwię, bo ambitne sztuki, to nie na piątkowe przedpołudnie. O dyrygencie o imieniu Noe, któremu muzykanci uciekli z orkiestry i teraz musi grać ze zwierzętami. Mroczna, ciężka, beż wartkiej akcji, szaro-bura, brunatna. Nie na to miałam ochotę. Teksty ciężkie, wykrzykiwane niemal apokaliptycznie.
Zapewne ma ta sztuka zalety. Zapewne uczy czegoś młodzież przedszkolną. Nawet wiem, że tak jest, bo Isa była zadowolona i podobało jej się.
Mnie nie. I już.


Następny punkt programu, spacer nad morze. Całe szczęście, że ciotka-koleżanka mieszka blisko, taki półgodzinny spacer. A, że ja jestem matka okrutna i mam gdzieś, to, że nie mają siły iść, bo jeśli ja lubię, to i oni muszą lubić. Koniec i kropka. I proszę ze mną nie dyskutować.
Choć. Dyskusja wskazana. Tyle tylko, że z wdziękiem wrodzonym, stawiałam na swoim. 
Spacer piękna sprawa, dzieci szczęśliwe, przed łabędziami uciekają i je gonią. Na nogi w drodze na jedyne gdańskie molo, nie narzekają. Tam szaleństwo.
I pewnie trwałoby to szaleństwo dużo dłużej, gdyby nie to, że Leoncjusz, po prostu, zwyczajnie, jak zwykle, mnie nie słuchał.
I nie uciekał przed falą. 
I zalał sobie spodnie i butki.
I trzeba było wracać.
A ja się wydarłam, bo zestresował mnie ten wyjazd wewnętrznie, choć nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę.
Ale potem mi przeszło. Zwłaszcza, że Isa zaczęła narzekać na ból podeszw stopowych, a Leon praktycznie wył, z przemęczenia, z bólu nóg, z głodu i z całego zmęczenia. I musiałam zając się dziećmi i współczuć im. W całym tym współczuciu, w drodze do domu wstąpiliśmy na frytki.
A nad morzem tak.


Wieczorem jeszcze seans filmowy i pizza na obiadokolację i już trzeba było uciekać do łóżka, bo na następny dzień plan już był.
Wyruszyliśmy tym razem w piątkę, bo z Magdą, zwaną niegdyś Vaniliową (od syropu, który lała sobie to kawy latte, kupowanej w naszym kofiszopie, w tych zamierzchłych angielskich czasach) oraz jej córką.
Po pierwsze do Europejskiego Centrum Solidarności, na godzinną zabawę w Centrum Zabaw. Najbardziej podobał nam się zasysacz-wsysacz do tajnych wiadomości, pisanych szyfrem pieczątkowym. 
Wiadomość taką wkłada się w kapsułę, tężę w tubę ssącą i czeka się na odpowiedź od partnerów w zbrodni. Proszę bardzo.

 W samym centrum jest podobno bardzo ciekawie. Podobno, mówię, ponieważ stwierdziliśmy, że godzina w centrum wystarczy i że za długo w jednym miejscu nie służy dzieciom. Wybierzemy się z większymi dziećmi, jeśli będzie je interesować historia.

.


 Inaczej nie potrafię. Jak mnie już wypuszczą w miasto, muszę się przewłóczyć. Razem z dziećmi. Nad Motławę, do centrum miasta, na Długą.



W samym centrum turystycznym  Ośrodek Kultury Morskiej. Świetne miejsce dla dzieci, gdzie czas płynie tak szybko, że nie wiadomo kiedy mija godzina i trzeba już kończyć wizytę.

I udać się po pamiątki. Co zresztą było najważniejszym punktem programu.
Leon uparł się na stateczek w butelce u pana na małym stoliczku. Nie chciałam wydawać tam pieniędzy, bo wyglądał na cwaniaczka. Obiecałam Leonowi, że jeśli dalej w jakimś sklepie nie będzie nic wartego uwagi, wrócimy do pana. Oczywiście musieliśmy wrócić. Tyle, że nie było tam pana "z łysa głową". Na pewno więc nie był to ten stolik, z tą łódką. I koniec świata.
Skończyło się na długim spacerze, po Długiej. Kupiliśmy w końcu pamiątkę. 

W drodze powrotnej wstąpiliśmy do sklepu po napoje i popcorn, żeby w domu móc zasiąść po obiedzie na kanapie i obejrzeć film.
Po filmie w ramach kolejnej rozrywki ciocia Magda zarządziła szukanie złotych chrupek kukurydzianych w ciemnościach. Ach, co to była za wyprawa.


 A potem, a potem musieliśmy już wracać. Znów usiąść w szybkim pociągu i pożegnać się z ciocią Magdą, Zuzią i Gdańskiem. Ale. Mówimy przecież do zobaczenia, a nie żegnaj.

No cóż. A w Krakowie czekała na nas ciocia Kania. Zabrała nas na kawę i gorącą czekoladę. 
Starbucks nie podaje w Krakowie mojego ulubionego Eggnog Latte. Ech.




Thursday 10 November 2016

Rozmowy

Isa siedzi na podłodze, mantrę ćwiczy, omm-omm-omm ćwiczy.
Skąd umiesz pyta babunia. A z religii w angielskiej szkole. Mama koleżanki przyszła opowiedzieć o religii w Indiach i nas nauczyła.

A polskiej szkole o Panu Bogu. Że stworzył wszystko, opowiada mi dziecko, na naszych wieczornych pogaduszkach.
Leonowi akurat przydarzył się zły humor. Nie pozwoliłam mu się wcisnąć między mnie a Isę, bo by się zasypianie wydłużyło w nieskończoność. Najpierw by gadali, potem zaczęliby się kłócić i tyle byłoby ze spania.
A jak się już Leon wkurzył całkowicie to oznajmił, ze wcale nie Pan Bóg, tylko budowniczy nas wymyślili.
A jak mu już przeszło całkowicie to oznajmił, że już ma dobry humor. I zapytał dlaczego na niego krzyczałam, bo on nie pamięta, że miał zły humor, ani dlaczego go miał.

Isa postanowiła, że będzie aptekarką, bo można tak stać i sprzedawać i to wcale nie jest takie trudne.
Leon będzie pracował na lotnisku, ale nie będzie pilotem, tylko tym panem, który tak macha chorągiewkami do samolotu.

Dla przypomnienia, efekt naszego popołudnia z modeliną.


Tuesday 1 November 2016

O nowych starych tradycjach

Kupiłyśmy dynię, wszak Halloween od paru dobrych lat obchodzimy, dlaczego nie mielibyśmy tego robić w Polsce?
Dynia jak stała, tak stoi. Czy może leży?
Przygotowania do rodzinnego nalotu na okoliczność Wszystkich Świętych całkiem zdominowały życie rodzinne.
Po cukierki nie poszliśmy, dyni nie wyrzeźbiliśmy, stroje nie były szyte, zamieszania wokół  imprezy nie było.
Przy okazji jeszcze babcia pojechała do miastowego szpitala na konsultacje oczne, a Isa miała umówioną wizytę u dentysty, która się zresztą nie odbyła, bo gabinet był zamknięty, o czym poinformowano mnie lakonicznym smsem o treści "dzisiaj gabinet nieczynny", 18 minut przed umówioną wizytą.
Do czegoś takiego się nie przyzwyczaję. Choć dziwne to, bo panie z gabinetu są super fajne.
Dzięki temu nieoczekiwanemu zwrotowi wydarzeń mogliśmy w spokoju zjeść dwie olbrzymie porcje frytek w zakładzie żywienia publicznego, o co Isa już od dłuższego czasu bardzo prosi.

Tradycją rodzinną jest przygotowywanie stosu gołąbków. 1 listopada zawsze będzie świętem gołąbkowym, a świadomość, że może się nie zdążyć tych gołąbków przygotować paraliżuje myśli i czyny. 
Koniec końców oczywiście wszystko jest na czas i na miejscu, ale popanikować czasami wypada.
Kiedy rodzina się rozjechała pojechaliśmy zobaczyć jak cmentarz wygląda w nocy.

Dla Leona była to świetna okazja by poćwiczyć bycie Ninja i bieganie przez przeszkody.
A jeszcze rano wychodząc z kaplicy, gdzie leżą moi dziadkowie i pradziadkowie przytulił się do babci i zapytał, czy jej przykro, że ich już nie ma, a potem "a wy, kiedy zginiecie?"
I o ile łatwiej rozmawiać z dziećmi o śmierci, kiedy jest mniej abstrakcyjna, w takim miejscu.
 

Święta świętami, życie toczy się dalej.
Oglądamy za dużo bajek, jemy za dużo cukierków.
Wprowadziliśmy, razem, zasady. Co drugi dzień bajka, co drugi dzień cukierek.
W pierwszy bez-bajkowy dzień rano awantura. "To chyba ty to ustalałaś beze mnie, ja nie pamiętam, żebym się zgadzała!!!"

Następnego bez-bajkowego dnia Isa poszła do sąsiada kolegi. Założyłam, że jeśli będzie tam oglądać telewizję, na pewno mi powie.
I nie myliłam się.
Przychodzi do domu z zatroskaną miną i rzecze: Mamo, mamo, coś bardzo złego się stało. Dzisiaj babcia kolegi wysłała nas na telewizję, ale ja jej powiedziałam, że ja nie mogę, a ona powiedziała, żebym poszła oglądać, bo matka i tak się nie dowie, czy to bardzo źle, że ja oglądałam tam bajki, chociaż dzisiaj nie mogłam??? na jednym wdechu.

No i na koniec perełka pertraktacji.
Ciocia pojechała do Francji na wycieczkę. Isa też chciałaby.
Ale, że u mnie z zasobami na wycieczki krucho, odmówiłam.
Od cioci Kasi możesz wziąć, słyszę.
Że nie mogę, bo na przyjemności nie mogę zawsze od cioci, babci i dziadka brać, tłumaczę.
A jak do rodziny przyjeżdżasz, to jest przyjemność?
No jest.
No to jak od cioci Kasi na bilet do Polski dostajesz to to jest przyjemność. To na przyjemność bierzesz...
Chytra lisiczka... 

Kwiecień na niczym prawie

Nic się nie dzieje. To znaczy nie, dzieje się zawsze. Co u ciebie darling? No, nie wiem, jak ci opowiedzieć w jednym zdaniu wszystko co się ...