Monday 21 November 2016

W Gdańsku 17-20 listopad

Gdańsk, mamo, w Gdańsku było super.
I nic to, że było troszkę zimno i troszkę padało. Wycieczka nasza była fantastyczna.

Pojechaliśmy na zaproszenie koleżanki z czasów zamierzchłych, wyspowych, która to koleżanka była wtedy duszą wolną, niczym nieograniczoną.
W czasach "teraz" ma już dwu i półroczną córkę i trochę inne spojrzenie na świat.

Zaprosiła nas, bo jest również duszą dobrą, współczującą, a wysłuchawszy mej ckliwej historii, wzruszyła się i stwierdziła, że przyda mi się zmiana otoczenia.

Przygotowania trwały krótko. Nie zastanawiałam się, jakich atrakcji w Gdańsku szukać, którędy przeciągnąć moje dzieci tak, żeby nóg nie czuły. Uznałam, że plan niczego nie da, że i tak połowy nie zdołam wykonać. I poszłam na żywioł. Bardzo spokojny żywioł.

Przed-podróż kosztowała mnie kupę nerwów. Jak nigdy, nadziwić się nie mogę.
Zupełnie niepotrzebnie okazało. Bo Pendolino to piękna sprawa.


Oddzielny przedział dla rodzin z dziećmi, czteroosobowy, wieszaczki na płaszcze, prawie jak szafa, pan z herbatką, kawką lub wodą na dzień dobry od Pendolino. Tak można podróżować. I tak mogłabym zawsze. Nawet te 5 i pół godziny to żaden problem. Sama przyjemność.

Jak to zwykle z moimi dziećmi, nawet zmęczone, nie pozwolą człowiekowi pospać. Zerwały się z samego rana i trzeba już było funkcjonować.
Funkcjonowanie pierwszego dnia naszego pobytu ograniczyło się do wyjazdu do Teatru Miniatura, na spektakl "Noe".
Wybór padł jaki padł, ponieważ niczego innego nie było. Od lat sześciu napisali. Uznałam, że się nada.
Czekamy więc w kolejce, żeby wejść z kilkoma klasami i kilkoma grupami przedszkolaków, a Leon pyta, czy wzięłam tablet, żeby mu się nie nudziło.
Po 10 minutach zapytał, czy możemy już iść do domu.
I wcale się nie dziwię, bo ambitne sztuki, to nie na piątkowe przedpołudnie. O dyrygencie o imieniu Noe, któremu muzykanci uciekli z orkiestry i teraz musi grać ze zwierzętami. Mroczna, ciężka, beż wartkiej akcji, szaro-bura, brunatna. Nie na to miałam ochotę. Teksty ciężkie, wykrzykiwane niemal apokaliptycznie.
Zapewne ma ta sztuka zalety. Zapewne uczy czegoś młodzież przedszkolną. Nawet wiem, że tak jest, bo Isa była zadowolona i podobało jej się.
Mnie nie. I już.


Następny punkt programu, spacer nad morze. Całe szczęście, że ciotka-koleżanka mieszka blisko, taki półgodzinny spacer. A, że ja jestem matka okrutna i mam gdzieś, to, że nie mają siły iść, bo jeśli ja lubię, to i oni muszą lubić. Koniec i kropka. I proszę ze mną nie dyskutować.
Choć. Dyskusja wskazana. Tyle tylko, że z wdziękiem wrodzonym, stawiałam na swoim. 
Spacer piękna sprawa, dzieci szczęśliwe, przed łabędziami uciekają i je gonią. Na nogi w drodze na jedyne gdańskie molo, nie narzekają. Tam szaleństwo.
I pewnie trwałoby to szaleństwo dużo dłużej, gdyby nie to, że Leoncjusz, po prostu, zwyczajnie, jak zwykle, mnie nie słuchał.
I nie uciekał przed falą. 
I zalał sobie spodnie i butki.
I trzeba było wracać.
A ja się wydarłam, bo zestresował mnie ten wyjazd wewnętrznie, choć nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę.
Ale potem mi przeszło. Zwłaszcza, że Isa zaczęła narzekać na ból podeszw stopowych, a Leon praktycznie wył, z przemęczenia, z bólu nóg, z głodu i z całego zmęczenia. I musiałam zając się dziećmi i współczuć im. W całym tym współczuciu, w drodze do domu wstąpiliśmy na frytki.
A nad morzem tak.


Wieczorem jeszcze seans filmowy i pizza na obiadokolację i już trzeba było uciekać do łóżka, bo na następny dzień plan już był.
Wyruszyliśmy tym razem w piątkę, bo z Magdą, zwaną niegdyś Vaniliową (od syropu, który lała sobie to kawy latte, kupowanej w naszym kofiszopie, w tych zamierzchłych angielskich czasach) oraz jej córką.
Po pierwsze do Europejskiego Centrum Solidarności, na godzinną zabawę w Centrum Zabaw. Najbardziej podobał nam się zasysacz-wsysacz do tajnych wiadomości, pisanych szyfrem pieczątkowym. 
Wiadomość taką wkłada się w kapsułę, tężę w tubę ssącą i czeka się na odpowiedź od partnerów w zbrodni. Proszę bardzo.

 W samym centrum jest podobno bardzo ciekawie. Podobno, mówię, ponieważ stwierdziliśmy, że godzina w centrum wystarczy i że za długo w jednym miejscu nie służy dzieciom. Wybierzemy się z większymi dziećmi, jeśli będzie je interesować historia.

.


 Inaczej nie potrafię. Jak mnie już wypuszczą w miasto, muszę się przewłóczyć. Razem z dziećmi. Nad Motławę, do centrum miasta, na Długą.



W samym centrum turystycznym  Ośrodek Kultury Morskiej. Świetne miejsce dla dzieci, gdzie czas płynie tak szybko, że nie wiadomo kiedy mija godzina i trzeba już kończyć wizytę.

I udać się po pamiątki. Co zresztą było najważniejszym punktem programu.
Leon uparł się na stateczek w butelce u pana na małym stoliczku. Nie chciałam wydawać tam pieniędzy, bo wyglądał na cwaniaczka. Obiecałam Leonowi, że jeśli dalej w jakimś sklepie nie będzie nic wartego uwagi, wrócimy do pana. Oczywiście musieliśmy wrócić. Tyle, że nie było tam pana "z łysa głową". Na pewno więc nie był to ten stolik, z tą łódką. I koniec świata.
Skończyło się na długim spacerze, po Długiej. Kupiliśmy w końcu pamiątkę. 

W drodze powrotnej wstąpiliśmy do sklepu po napoje i popcorn, żeby w domu móc zasiąść po obiedzie na kanapie i obejrzeć film.
Po filmie w ramach kolejnej rozrywki ciocia Magda zarządziła szukanie złotych chrupek kukurydzianych w ciemnościach. Ach, co to była za wyprawa.


 A potem, a potem musieliśmy już wracać. Znów usiąść w szybkim pociągu i pożegnać się z ciocią Magdą, Zuzią i Gdańskiem. Ale. Mówimy przecież do zobaczenia, a nie żegnaj.

No cóż. A w Krakowie czekała na nas ciocia Kania. Zabrała nas na kawę i gorącą czekoladę. 
Starbucks nie podaje w Krakowie mojego ulubionego Eggnog Latte. Ech.




Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...