Wednesday 29 July 2020

Lato w mieście. Niespodziewany rozdział drugi. Zapach przygody.

Uwielbiam zapach letnich poranków w mieście. W ogóle jestem bardziej miastowa, niż wiejska dziewczyna, choć wiadomo, zapach łąki i wieczorny skrzek żab "To (też) jest to!"
Poranek drugiego dnia, który dzieci spędziły w mieście tak właśnie pachniał. Obudziłam się przed nimi, wyszłam na balkon, jaka rozkosz. Zalała mnie fala czułości, która wzięła się z uczucia wdzięczności. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że wdzięczność można sobie wytrenować. Może pojawianie się wdzięczności? Wystarczy co rano zrobić listę, najpierw kilku punktów; za co jesteśmy wdzięczni. Potem więcej. Z czasem przestaniemy się zastanawiać co możemy wypisać.
Nigdy tego nie zrobiłam, jedna z tych rzeczy, które przecież zacznę jutro, jeśli w ogóle sobie przypomnę.

Czasem jednak zalewa mnie fala szczęśliwości. Nijak nie da się jej nie połączyć z uczuciem wdzięczności za to co mam, za moment, w którym jestem, za doświadczanie i doznawanie. 
Tak było i tym razem. 
Przywiozłam dzieci, a właściwie Katarzyna uczyniła to swym samochodem, w poniedziałek rano. Ogarnęłam, poszłam do pracy. Wizyta u dentysty i kolejne setki polskich złotówek do wydania nas czekały. Całe szczęście, że jeden i ostatni. 
Isabela jak zwykle przyprowadziła Leona, a sama poszła sobie usiąść i poczekać. Trochę mnie cena za wizytę zaskoczyła, bo miał być jeden, były dwa i podobno jeszcze jedna, tylko ostatnia wizyta. Ja pierdzielę, na necie opinia gabinet-"pacjent jako skarbonka". Tak się właśnie czuję, co chwila coś jeszcze wychodzi, a miał być jeden stały, jeden mleczny, cała reszta super, zęby dziecka w bardzo dobrym stanie.
Myślę, że nie pójdę tam już więcej. Sprawdzę u kogoś innego, czy rzeczywiście jest tam robota do zrobienia.Nie o tym jednak chciałam pisać, bo tutaj to chyba za lekcję porządnego szorowania zębów prewencyjnego powinnam być tylko wdzięczna.

No, a potem poszliśmy do kina na Scooby Doo, hamburgery, choć warunkowałam to ilością wydanych polskich złotówek i krótki spacer. Stwierdziłam jednak, że jaki jest sens martwienia się? Niczego innego, oprócz wakacjowania u dziadków te moje dzieci z tego lata nie mają. Jest im niby przecież dobrze, bo czego chcieć więcej latem? Ano, może dla odmiany: kina i hamburgera.

To była absolutnie cudowny dzień, bo razem, powoli, w rozmowie, spacerze, bez złych humorów, pospieszania. Stąd ta wdzięczność i błogość. I jeszcze zapach letniego poranka w mieście, kiedy oni jeszcze w łóżkach.

Ta miastowość. Uwielbiam "city breaks", weekendowe wypady do miast. Tak bym sobie chciała jeszcze raz gdzieś lecieć, jechać. Na jeden weekend pobyć gdzieś indziej niż w domu. Poczuć zapach nowego miasta z rana, zapach przygody. Z nimi. Może pociągiem nawet?

A tymczasem mam swoje miasto odkrywane na nowo. Wieczorową porą. Także w drodze powrotnej czytam Tobiego na głos.






Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...