No i proszę. Prawie północ, Isa jedzie jutro na wycieczkę klasową. Planowała pójść wcześniej spać, ale takie plany prawie nigdy się nie realizują.
Z kolei ja miałam taki plan, że chciałam usiąść i zacząć pisać o tym, jak mi dziś dobrze.
Nie wyszło mi, bo chwilę po zaplanowaniu przestało mi być dobrze. Co nie jest w sumie takie złe, bo trochę wiem, skąd się moje napięcie i złość biorą.
Otóż. Historia jest taka, że kończy mi się/był to drugi weekend w Kielcach, od nieprzymierzając marca. Dwa weekendy w Wiślicy na wiosennych robotach podwórkowych. Dwa weekendy w Kielcach.
Dalej idzie tak, że wczoraj padało, pół dnia padało. Isa z rana pojechała na angielski, ja zrobiłam zakupy, także na bazarach, Leon przez pół dnia leżał. Zmarnowany, spięty, z ciężarem na klatce piersiowej, z ciężkimi nogami, ze smutkiem w oczach.
Patrzę na to dziecko i już wiem. Uświadamiam sobie, że od długiego już czasu w Leonie nie ma blasku. Że wstaje rano i nie mówi "dzień dobry świecie, jak ja cię kocham". I wiem już, że przez brak światła o Leonowym poranku ja się robię ciężka. Bo nawet, jeśli nie widzę, uświadomiłam sobie to przecież dopiero wczoraj, to czuję. Wszystkie smutki, obciążenia obawy. I brak przyjaciela. Największy i najważniejszy smutek, choć nie tak często poruszany.
Obciążona deszczem, smutkiem Leona zapadam się w swoje lenistwo i czekam na Isę. Może coś zrobimy, kiedy wróci, mam nadzieję. Jeszcze trochę, żeby całkiem nie zapaść się w sobie.
Kiedy wraca już widzę, że nic nie będzie. Też zatopiona, w swoim rozdrażnieniu. Hm, ale nam tak razem ekstra, nic tylko się do nas przeprowadzać. Radość taka z nas tryska, że dla każdego wystarczy. Na pociechę, a może żeby jednak się zmusić do czegoś szukamy z Leonem filmu. Pada na Wilka i spółkę. Isa za stara nie chce iść. I już. Nie będę analizować. Tylko sobie wizualizuję i widzę scenę żywcem z filmu o buncie nastolatki wziętą.
Wieczorem oglądamy wspólnie film.
Dziś znów wszystko rozlazłe. Późna pobudka, moja spuchnięta głowa, zawieszenie i znów w głowie pytania, ja pierdzielę o co chodzi. Do ludzi mi się chcę, w codzienności. To wiem na pewno. Do miejsc, gdzie pogadać mogę, ale nie po pracy. W ciągu dnia.
Nooo. Lubię kanapki dziadka.
Ja też.