Matkobosko. Nawet nie zauważyłam, że tyle czasu upłynęło.
Może dlatego, że weekend majowy trwał od piątku 29 kwietnia do wtorku 4 maja?
A w czasie tego weekendu, jak zwykle trzeba się było ukopać ziemi i uzasiewać nasion na letnie spożywanie. Oraz, że konstrukcja była robiona i zeszło nam na tym cały dzień, a tyle jeszcze innych spraw do załatwienia, skontruowania, uprzątnięcia i zamontowania.
I że po trzech dniach raptem w domu, znów trzeba było w pociąg wsiąść i do Krakowa jechać.
Nawet człowiek sobie pochorować nie może. Zdrowieć musi, bo urodzinki czekają. Majówka rozsiała wirusa, przywiozłam go do siebie. Środa, czwartek. Czułam już, że się nade mną zawiesił. A tu impreza za tuż, tuż, w pociąg trzeba będzie wsiąść, dojechać, najlepiej dalej wirusa nie rozsiewać.
Dobra, nie jadę. Tak przynajmniej myślę. W piątek już jednak postanawiam, że na sto procent nigdzie się z domu nie ruszam. Przeleżę weekend w domu. No, ale te urodzinki...
No i tak. Naszpikowałam się nalewką aroniową, podgrzaną w rondelku. A potem obrzydliwą imbirową miksturą, którą uczyniła mi córka ma pierworodna. Wyleżałam ze dwie godziny na pół-płasko na kanapie, wypociłam i jakby, hm, lepiej poczułam. I rano już wszystko było normalnie. Całkiem już byłam zdrowa. No nieeee. Nici z mojego leżenia.
Wiadomo więc było przecież, że w sobotni poranek znów wsiądę w pociąg, pokonawszy uprzednio odległość 25 minut marszu i wykonując milion kroków w kierunku dworca PKP.
O nic mi nie chodzi, jak to Urszula nasza mówi, tylko o te kroki, że tak mi się już bardzo, bardzo nie chce chodzić do dworca.
W Krakowie Wiktorjowe urodzinki z trójką na torcie. W prezencie od nas specjalistyczna masa do robienia figurek pięknych oraz potworków. Co rzecz jasna wypróbowano.
Co się robi na rodzinnych urodzinkach trzylatki? Cóż, je, popija i bawi w lekarza. Ot co.
A na koniec trochę jakby chyba refleksyjnie.
Mamo jak umrzesz to jak chcesz skończyć, skremowana, jako drzewo czy koral w morzu.