Friday 10 February 2017

Ferie, część druga. Na wsi.

Druga część ferii. Wolne, wolne, odpoczynek.
Co tu robić z dzieciami.
Z pomocą przybiega ksiądz nasz lokalny, który organizuje codziennie zajęcia, od 10 do 13.00.
W poniedziałek przyprowadziłam dziecko, żeby dziecko nie siedziało w domu. Ileż można telewizji.
Przyjemnie, bo zajęcia plastyczne, ale też nauka układu tanecznego z mamą koleżanki z Isy klasy, do czekoladowej piosenki. Poza tym po bułce i szklance herbaty. Odzwyczaiłam się od herbatki szkolnej dla dziecka w kraju, gdzie się wszystkich poi wodą. Bardzo miła taka lokalna inicjatywa, zwłaszcza, gdy nie ma się samochodu i nie bardzo można dzieci wwieźć na koniec świata.

Drugiego i trzeciego dnia już nam się nie chciało. Że się Isie nie chciało, wcale mnie to nie zdziwiło. Cały czas przecież opowiadam, że bajki dla niej najlepszą rozrywką. Ale, że mnie się nie chciało... A potem z wyrzutami sumienia muszę walczyć.
Na wytłumaczenie mam to, że w końcu ugotowałam swój piękny życiorys. Mam go w pliku, mogę zacząć w końcu porządnie szukać pracy i układać sobie polskie bytowanie. Cały jeden dzień spędziłam z komputerem, ale mam.
Bo, tutaj zwierzenia i tajemnice, do tej pory, patrząc z perspektywy czasu, zawiesiłam się tutaj gdzieś w powietrzu, w jakiejś dziwnej przestrzeni. Ślizgałam się między jednym a drugim dniem i nie chciało mi się schodzić do rzeczywistości.
Dziwna sprawa ta depresja i nerwicowe stany lękowe. Dziwna sprawa. Wielka szkoda, że nie da się tego naukowo wytłumaczyć. Bo ja lubię, naukowo.
Bo, właściwie, to nie jest tak, że się spada, spada, spada, aż, daj Boże, spadnie się na samo dno i trzeba się odbić, bo inaczej już się nie da. Nie, to jest tak, że się wisi. Patrzy na świat z góry, a ten świat jest daleko i raczej taki nieobecny. Jakby mnie nie dotyczył. Takie kołysanie, kolebanie.
No, i w końcu uznałam, że wystarczy. Mój umysł uznał. Pomogła mi modlitwa. I zaufanie, że wszystko co się dzieje ma sens, i że wystarczy pozwolić się nieść.
I takim sposobem mam życiorys.
To jeden dzień, kiedy nie poszliśmy. Drugiego dnia też mi się nie chciało, bo się jakoś nie wyspałam. Wysłałam tylko Iss do koleżanki, z którą poszła na łyżwach pojeździć na zamarzniętą sadzawkę. Tutaj się jeździ. Tutaj Iss próbowała i tutaj ja, pamiętam, pomykałam z innymi dziećmi w moim wieku, sto lat temu. Tyle, że łyżwy okazały się za ciasne i żadnej radości z tego nie było.



Zawód ogromny, a tu ksiądz organizuje wyjazd do miast na lodowisko. Isa nie chce jechać, bo przecież nie umie. Leon nie chce jechać, bo mu smutno na wycieczkach. (Bardziej wierzę w to, że bał się, że będzie śmierdziało w autobusie, że każą mu gdzieś coś jeść, i że będzie sam).
Basta! Koniec! Matka decyduje! Jedziemy!
Lodowisko okazało się hi-tem ferii.
Isa jeździ! Pięknie. Mam nadzieję, że się nauczy i nie zapomni, tak jak ja w zeszłym tygodniu.
Leon też zasuwa i jest super szczęśliwy.
Jako bonus, wycieczka do strażaków. Jak to powiedziała moja szkolna koleżanka "Obcy chłop jest każdy fajniejszy".
Oczywiście warto było. Dlatego uznałam, że ostatniego dnia koniecznie musimy lecieć do salki, na ostatnie tańce.
Oczywiście warto było. Zwłaszcza, jak się ma matkę, która się udziela, to można i nagrodę dostać.
Dla najcichszej i najbardziej skupionej słuchaczki. A także za zajęcia techniczne, czyli wykonywanie slajdów rzutnikowych.
Matka udzielająca się wszędzie się wepchnie.
Na dyplomach dla uczestników Warsztatów u księdza widnieje mój podpis, jako reprezentant rodziców. A nie mówiłam?


Kwiecień na niczym prawie

Nic się nie dzieje. To znaczy nie, dzieje się zawsze. Co u ciebie darling? No, nie wiem, jak ci opowiedzieć w jednym zdaniu wszystko co się ...