Sunday 5 February 2017

Ferie w mieście


Rodzice wywożą dzieci z miasta na wieś, w góry, na narty, odpocząć od zgiełku.
Cóż, w naszym przypadku zupełnie odwrotnie. Potrzeba nam ludzi, zgiełku i gwaru. Potrzeba nam, żeby coś się działo. Dlatego już w pierwszym tygodniu wyjechaliśmy do miasta.
Zatrzymaliśmy się w naszym mieszkaniu, można więc powiedzieć,  że jakbyśmy na kwaterze byli.
Przeszukałam internet wzdłuż i wszerz, żeby plan ustalić. I plan był!!!
Od rana do wieczora, z zaznaczeniem, że jeśli się nie będzie podobało, zmienimy.

Pierwszego dnia zaprowadziłam towarzystwo do Pałacyku Zielińskiego , gdzie pani rozmiłowana w kulturze i sztuce ludowej, uczyła, jak robić lalki gałgankowe. Temat: " Zrób sobie lalkę gałgankową na szczęście." Szczęście jak szczęście, ważne, żeby coś zrobić.
I tak wczesnym przedpołudniem, wespół z mą rodzicielką wyszliśmy z domu. Z miasta pochodzę, tam się wychowałam, a okazuje się, że drogi do Pałacyku znaleźć nie mogę.
A kiedy już dotarliśmy i okazało się, że dzieci tam nie ma, a tylko 3 dorosłe osobniki, plus instruktorka, trochę mnie zapał opuścił. Tylko, co ja będę robić, jeśli pójdę do domu.
Babcia się nie rozbiera, szepcze, że się chyłkiem wymknie, nikt nie zauważy. Zostań, zostań, głupio wychodzić.
Została. Razem z Iss skubała i kombinowała. I lalki gotowe.
Syn mój, hm, syn mój pytał za ile idziemy do domu.
 Oczu się tym lalkom nie rysuje, bo w ten sposób nabywają duszę. 
Można zrobić podróżniczki, można też zrobić lalkę z zapasem ziarna, albo lubczyku, żeby luby w trasie sobie gołąbeczki nie przygruchał. 
 
Przed wyjazdem mówiliśmy też o kinie.Nie mam jak sama chodzić, więc wykorzystuję fakt, że dzieci moje kochają "na filmy i popcorn". Wybrałam Balerinę, ze względu na kino, w którym można ją było obejrzeć. Multikina zdzierają z człowieka jak mogą. Stare kino Moskwa, do którego jeszcze sama w dziecięctwie chadzałam na filmy, żąda 14PLN za film. Ten sam film w multikinie 22.50PLN. Świetna sprawa. Chyba oczywiste na co padnie. 
Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o jadłodajnie, która świadczy usługi zbiorowego żywienia w stylu "domowy obiadek".  Gdyby kogoś bardzo interesowało, Leon jak zwykle ograniczył się do frytek, Isa pożarła jeden cały kotlecik, miskę frytek i talerzyk marchewkowej surówki. I nie narzekała na przeżarcie. Na deser została nam godzinka, bilety na seans kupione wcześniej, ciocia Halinka na mieście, dlaczego nie kawa. Ale, gdzie tu iść, jak my miasta nie znamy. W sukurs poszła nam ciocia policjantka, wprawdzie w pracy była, ale odebrała telefon i nie straciła zimnej krwi, jak to policjantka, kiedy płakałam jej w słuchawkę, że nie ma, nie ma miejsca, a czas leci, a kawy nam się chce w miłym miejscu. I ona zaprowadziła na do Calimero Cafe. Jak tam było pięknie. A jaka pyszna kawa. Rozpływać się mogłabym godzinami. Tylko tak szybko się skończyła.
Film obudził w dzieciach zapędy taneczne. Całą drogę tańczyli; w ramach wieczornych bajek Isa wybierała, w którym stylu tańca najlepiej się odnajdzie. Na razie skończyło się na marzeniach.
Wymęczyłam dzieci i siebie. Nic nowego. Nie przeszkodziło nam to we wczesnej pobudce.
Na następny dzień znalazłam dla nas warsztaty w Muzeum Dialogu Kultur, gdzie dziecko moje nie chciało wejść. Bo nie. Bo zostaje się bez rodziców, bo trzeba coś robić, bo nie. Bo zapewne było głodne. Pani nas zapraszała i zapraszała, ale Iss nie chciała. Dopiero kiedy dostała chałkę z sąsiedniego sklepu sytuacja się poprawiła. 
Weszłam razem z nimi, bo Leon na pewno by nie został, a ja co niby mam robić na mieście przez dwie godziny.
Temat przewodni: Ameryka Północna. Totemy, wigwamy, Indianie. Leon uczynił wilka, nie bardzo wiem, kogo z rodziny miał na myśli. Isa tworzy zestaw rodzinny. Ja w roli wilka. Sama se nos uczyniłam.
No i urobiliśmy się po pachy, a i tak główną atrakcją okazała się gra w holu, o którą się wykłócali.



Czekolada, czekolada na zmarznięte dłonie i nosy. W Wesołej Kafce nie wiedzieliśmy co wybrać z długiego menu. Szarlotka z lodami i sernik z musem malinowym zrobiły. Jam kawę popijała, ale nie była tak pyszna, jak wczorajsza, więc mniej mi dała radości. Co jak co, ale jak kawa powinna smakować, wiem. Długo nie siedzieliśy, bo wypadałoby jeszcze coś może w domu zjeść, odwiedzić ciocię, żeby w końcu ten mundur zobaczyć i jeszcze w miarę sensownie położyć siebie i dzieci spać, bo w ostatni dzień będą łyżwy.
Na łyżwach zrobiłam awanturę, bo nie wiedziałam, czy jeszcze umiem jeździć, a tu dwójka dzieci, które też się uczą. Ucieszyłam się z pingwinka, bo odwaliłby za mnie robotę. W kasie więc poprosiłam o łyżwy, 3 pary, o bileciki wstępu oraz pingwinki. Nie dam pani pingwinka, bo się pogubię, nie będę wiedziała, kto ma, a kto nie ma.  Jak użytkownik pingwinka zejdzie z lodu, proszę przyjść, zapłacić, damy pani.
Okej, poszłam grzecznie, czekam. Pingwin się zwolnił, wysłałam babcię do kolejki. Czekam, czekam, przychodzi paniusia, że ona mi bierze zwierzę. Jak to!?!?! Tak to! Zapłaciła, ma rachuneczek. Jak to!?!?!?
Poszłam do pani w okienku.
No, bo czemu nie przyszła pani bez kolejki? A skąd niby miałam wiedzieć, że bez kolejki? No, bo jak pani przyszła i stanęła w kolejce, to ktoś z kolejki, co był przed panią, może zakupić. Ale jak to? Przecież nie chciała pani nikomu sprzedawać?!?!?!
Ale co ja mam teraz zrobić, pyta pani z okienka? A nie wiem, nie obchodzi mnie to, ja mam dwoje dzieci i potrzebuję zwierza.
Całe szczęście, zwolnił się drugi i pani w ramach rekompensaty oddała mi go za darmo.
Leon szalał, Isa ostrożnie się uczyła. Ręce mnie bolały  Ja zdjęłam swoje, okazało się, że nie umiem jeździć. Chyba, że, jeszcze jedna ewentualność jest, łyżwy były nie naostrzone. I tego się trzymajmy.
Może i lepiej, bo ramiona chciały mi się pourywać od trzymania Leona, który myślał, że jazda na łyżwach polega na uwieszaniu się matczynych rąk i rozjeżdżaniu na boki.





Kwiecień na niczym prawie

Nic się nie dzieje. To znaczy nie, dzieje się zawsze. Co u ciebie darling? No, nie wiem, jak ci opowiedzieć w jednym zdaniu wszystko co się ...