Friday 15 July 2022

Z kalendarzem w ręce

Wszystko w lipcu dzieje się w kalendarzu. To znaczy w życiu moim właściwym, ale bez kalendarza ani rusz. Ledwo Milena wyjechała, ja z Leonem też musiałam jechać znów do Kielc i tak kurna przez całe wakacje na wtorkowe popołudnia. Zaraz potem wracam do rodziców, a potem zaraz znów do Kielc, bo wyjeżdżam, na obóz, żeby angielski dzieci wspomagać, zajęcia prowadzić, biegać, gadać, zajęcia organizować. Wracam, wysyłam dziecko na obóz harcerski, gdzie żeglowac będzie, wracam do rodziców, wyjeżdżam, zeby się uczyć excela. Wracam, wyjeżdżam z Leo na terapię. Koniec. Wracam do rodziców.

Spina mnie ten plan niemiłosiernie, bo wyluzować nie mogę i zaczynać odpoczywać. No i bez kalendarza ani rusz. 
Leon nadal mówi, że nie jestem już najfajniejsza na świecie i że Sokołowsko mnie całkiem zmieniło. Szaro, buro, nie zauważam co u dzieci.

I coś we mnie łazi w środku i mówi: nic dobrego, nic dobrego, nic dobrego. 

Choć, jakby się przyjrzeć, tyle na pewno dobrego. 

I widzę, jak wracam. Że fajnie mieć takie fajne dzieci, jak moje. Że Leon rośnie i ubrania robią się za małe, a on się cieszy , bo nie chce być najniżysz w klasie. Że Isa sama sobie ogarnia plecak na obóz, a ja siedzię i patrzę. Że paszporty przyszły, czyli jest szansa, że pojadą do UKeja na wakacje. Że kupię sobie nowe okulary. O, może sobie poćwiczę wieczorną wdzięczność?

Bo, że pracując z dziećmi co zaczynają mieć kilkanaście lat, za każdym razem się wzruszam, że tyle w nich prawdziwych ich. Że tak widzę pięknych ludzi, którzy jeszcze w sobie tego nie widzą.

Trochę trudniej patrzy się na swoje własne potomstwo -  szewc bez butów chodzi. 

PS. Na obozie był survival. Podobało się. Moje dzieci same zbudowały nam namiot. Z moją małą pomocą :)

Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...