Sunday 18 September 2016

Aklimatyzacja

Tak jak przewidziałam, mój dobytek przybył do mnie w czwartek wieczorem.
W środę zadzwonił do mnie pan, poinformować, iż oni są w drodze i będą około 22.00. Trochę mi się to nie uśmiechało. Któż to będzie w nocy komody ściągał i dwadzieścia parę pudeł. Czekałam i czekałam, i czekałam. Doczekałam się informacji o północy, po kilku nieudanych próbach skontaktowania się. Że im się nie uda, bo se muszą odpocząć. I że będą jutro rano.
Rano okazało się być wieczorem, jak już wspomniałam.
Przyjechali z moimi rzeczami upchniętymi w kąt auta, choć miało być, że całe auto jest dla mnie, i za całe płaciłam, choć umowa była taka, że jak coś jeszcze upchną, to obniżą.
Nie obniżyli, tak się zarabia na pospólstwie. Trzeba było sobie wziąć profesjonalną firmę. Zwłaszcza, że abażury popękane. Mogłam je popakować w pudełka może.
No nic. Piątek, sobota próbowałam  poupychać ten mój dorobek. A musiałam się spieszyć, bo goście na weekend się zapowiedzieli. I zrobiłam! Sprytnam, to dom wygląda przyzwoicie.

Rzec mogę więc, iż po tygodniu oczekiwania na dobytek, rozparcelowałam wszystko tak, że w miarę gotowa jestem na nowy tydzień.
Niespokojny czas oczekiwania, bo przecież nie wiadomo jak i kiedy, i czy wszystko się zmieści, umilałam sobie obserwacją dziatwy.
Bo lubię, po pierwsze. Bo się martwię, czy moje fanaberie na dobre im wyjdą, po drugie.

Na ten przykład, w szkole jest przerwa śniadaniowa. Rozmawiam z kolegą Iss ze szkolnej ławki.
Masz lunch box?, pytam.
Mamo, z rezygnacją włącza się Iss, to się nazywa śniadaniówka.

Leon siedzi przy stole, obiad konsumuje. Wpitalam obiad. Powiadamia nas.
Siedzimy razem przy stole, Isa pracę domową. Leon wycina. Syf robim.  Informuje nas.

Na plac zabaw się wybraliśmy. Babcia taki miała rytuał w czasie mojego pobytu zagranicznego. Obiad, lody, plac zabaw, dom, bajka, mycie, kolacja, spanie.
Na tym placu zabaw, babcia podstępnie powiada do Iss, że gdyby chciała porozmawiać z Leonem, tak, żeby nikt nie wiedział, o czym rozmawia, to może po angielsku mówić Bo po angielsku tylko mama mówi, no i może pani od angielskiego.
Nooo tak. Chciaaaaaż pani od angielskiego niewiele zna.
To znaczy zna, tylko ma niedobry akcent, nie angielski.

Cóż, obawę mam, że im angielski odpłynie i staram się na różne sposoby, by to się nie stało, choć nie bardzo chcą, bo nienaturalne dla nich ze mną po angielsku rozmawiać.
Babcia też się zaangażowała. Jak widać.
O ile tam łatwiej było mi pilnować, by polski nie umknął tam, o tyle trudniej będzie mi tutaj i muszę się chyba nauczyć, czegoś co instynktownie przychodziło mi tam. Zadanie bojowe więc, szybko nauczyć się metod utrzymywania dwujęzyczności.
Choć Leon jeszcze miesza, mój pociąg jest przy tamtym logu. 

Ze spraw życiowych.
Jechałam w miasto, busem małym. Bilet kosztuje zawsze 3 i pół złotego. Wsiadam, pan mówi 4 złote poproszę. Och, och, proszę pana, to ja tylko wyskoczę szybko do koleżanki, która ma sklep spożywczy przy przystanku, pożyczę 50 groszy. Gdzież indziej mogłabym wyskoczyć po brakujące grosiki.

W przedszkolu zebranie. Pani mówi, o celach zajęć, o rozwoju i o tym, że można zapytać, gdy rodzic się martwi niedociągnięciami dziecka. I jakoś tak się nie martwię, że pani mi powie, że wszystko w porządku, jeśli nie będzie w porządku.

No dobra.
Tydzień mi przez palce na oczekiwaniu przeleciał. Intencje mam świetliste. Co będzie tydzień pokaże.

Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...