Monday 15 March 2021

A na koniec i tak jest dobrze

 Leon mnie chyba przyucza do życia, jakkolwiek to brzmi. Może do takiego życia w zgodzie ze sobą w znajomości swoich emocji, nie rzucania się, jak wesz na grzebieniu. On wie. Wie dużo i mam wrażenie, że dużo więcej niż ja, na temat tego, jak rozmawiać, kiedy zapytać, kiedy się nie obrazić, a kiedy postawić granicę i na chwilę pójść do swojego miejsca, gdzie nikt nie ma wstępu, bo "jestem na ciebie zły".

Leon umie pięknie przepraszać. Najczęściej za to, że mi zrobił przykrość. Jego rozumienie robienia przykrości polega na zauważaniu, że się dosyć mocno zdenerwowałam. Dziś na przykład, kiedy przyszłam do domu, nic z tego, co zawiera nasza umowa, nie było zrobiona. Przez nasza, rozumiem domowników.

Sprawa dotyczy telefonów i telewizora, z grubsza, czyli czasu, który spędzają na oglądaniu telewizji i grzebaniu w telefonie. Był czas, kiedy Isa na swoich zdalnych lekcjach nie całkiem w nich uczestniczyła, był czas, kiedy bez konsultacji z zainteresowanymi postanowiłąm zabierać telefony do pracy, razem zresztą z pilotami do dekodera i Netflixa. Przerażało mnie ile czasu im to zabiera.

Minus był taki, że kiedy wracałam z pracy, trzeba było nadrobić zaległości, w grach, wiadomościach, ważnych sprawach. Nie było czasu na odpoczynek, bo przecież komputer tak czy inaczej zostawał, więc całkowitej asbtynecji nie było.

Zasiadłam tedy z dziatwą do stołu i zaproponowałam, a oni przystali na propozycję. Nie, nie musieli, mogli nie przystać, ale wtedy pewnie musiałabym wprowadzić "bo tak!". Nie bardzo mi się "bo tak" uśmiecha.

Nowe zasady służą i mnie, a są bardzo proste. Do czasu mojego powrotu z pracy telefony i programy w telewizji są dostępne. Kiedy wracam, wszyscy, a mówiąc wszyscy mam na myśli i siebie, odkładamy telefony na półeczkę, wyłączamy internety i żyjemy analogowo. Czytamy, gadamy, gramy, Isa maluje, ja gotuję na następny dzień, oglądamy Fakty o 19, a czasem Uwagę o 19.55 (Isa pamięta dokładnie godzinę), jemy kolację i oni idą do siebie. Ja odzyskuję telefon, a dzieci około 21 gaszą światło. 

Taki popołudniowy detoks okazał się fantastycznym lekarstwem na zamotane zwoje w mózgu. 

Warunek jest jeden. Lekcje muszą być odrobione, to co trzeba przygotowane na następny dzień, naczynia pozmywane i ogólny ład w mieszkaniu. Działa, czasem się nie dozmywa (bo zupełnie zapomniałam), czasem w ostatniej chwili odrabia się lekcje, ale ogólnie działa.

W te "czasem" dni, kiedy przychodzę do domu i widzę, że z pokój zabaw z salonu sobie zrobili, a kuchnia wygląda, jakby właśnie skończyła się tam impreza, nie jestem zbyt miła i wytykam, od progu. Wiem, że nie powiannam, ale kiedy gotowanie obiadu zaczynam od sprzątania kuchni, to nie bardzo chce mi się dbać o to, żeby "na spokojnie", z poszanowaniem dobra. 

Też mam swoje granice. Leon ze swoją wysoką wrażliwością odbiera to dużo mocniej niż Isa i widzę, jak się spina, bo źle zrobił. Przychodzi potem i mówi, przepraszam mamo, bo zrobiliśmy ci przykrość tym, że nie posprzątaliśmy. Zastanawiam się wtedy, jak to jest, gdzie jest granica szacunku, gdzie zaczyna się moje prawo do wymagania, jak duże znaczenie ma sposób, w jaki mówię (ogromne!), jak bardzo ranię i coś psuję takim zwyczajnym rodzicielskim "miało być zrobione!".

I znów piszę, a w głowie analizuję i nie mam pojęcia, czy w ogóle umiem nazwać to, o co mi chodzi. 

Z drugiej strony, rozmowa z Isą. 

Bo będziesz musiała zrobić tak, jak ci każę, bo jestem twoją mamą.

Nie będę musiała.

Jak to, przecież ja tobą rządzę, bo jestem twoją mamą.

Nie rządzisz mną, ja jestem osobną osobą. 

Pięknie, prawda? W tym moim, bo jestem twoją mamą, było trochę prowokacji, trochę przekory, trochę wygłupu i Isa świetnie wyłapała ten moment, bo się nie wkurzyła, nie obraziła, a jeszcze cudownie zripostowała. Może nie mam się czym martwić? Zwłaszcza, że spotkania z panią psycholog działają cuda. Moje zszarzałe jeszcze parę tygodni temu dziecko, znów błyszczy, znów się śmieje, znów się przytula, znów ma chęć. 

Weekend zostaliśmy w Kielcach. Niechcący zaplanowałam milion spotkań, bo przecież kiedy mam je odbyć, skoro często do Wiślicy jeździmy? W samą niedzielę cztery różne wydarzenia. Mocno się przebodźcowałam i teraz wiem, że już nigdy więcej tak nie uczynię, bo weekend to mój czas na nicnierobienie. Odrobinę nicnierobienia, bo oprócz tego jeszcze spacery i spotkanie, one at the time. 

W sobotę kino Co ci w duszy gra. Film o tym, co akurat jest teraz dla mnie ważne. O tym jak ważne dla rozwoju, wiary w siebie i poczucia własnej wartości jest to, co mówią lub chcą nam wmówić inni. Trochę tak, jak Isa, która mówi do mnie Już myślałam, że się na mnie wydrzesz, że nie chowam talerzy do szafki. Talerzy, które ściągałam z suszarki, żeby zrobić miejsce i naprawdę nie oczekiwałam, że się tym zajmie. Trochę się przyzwyczaiłam, że trzeba jej wskazać, bo nie pomyśli, trochę też, że się nie spieszy za bardzo. Tyle, że nie o to, czy robi, czy nie robi tu chodzi, a o to, że już ma zakodowane, że tak uważam i jej to mówię, że nie jest dobra, bo nie pomyśli. No cóż, czas na zmiany. Ale, czy mam prawo czasem, żeby już nie mieć siły się potwarzać? No!

Tak, czy inaczej film zabawny, wzruszający i ciepły. A wszystko dobrze się kończy. Bohater uczy się, że warto żyć i czerpać radość z codzienności, ze spadającego liścia, ze smaku pizzy, z bycia z ludźmi, z radości, jaką daje czyjaś pasja, z gry na puzonie.

I ja tak czynię. Kocham to rozlewające się po mnie uczucie wdzięczności, jak puchata kołdra spada na ramiona, żeby zaraz owinąć się wokół mnie i spłynąć w dół. I nikt nie zabroni mi robić tego, co lubię. No, chyba, że Leon, kiedy mówi Tę kołysankę to śpiewasz nawet okej, ale w kościele to nie śpiewaj. W kościele przynosisz mi wstyd, wszyscy się na nas oglądają, jak śpiewasz.


Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...