No nic, tak sobie pomyślałam i nawet wstałam rano w poniedziałek z myślą, ale cudownieeee, będę odpoczywać oddając się słodkiemu lenistwu.
A tu wiadomość, czy ty Agnieszka pracujesz zdalnie?
Zdalnie? Że co? Że jak? O nieeeeeeee.
No tak. Wirus od korony nie zwalnia z obowiązku pracy, jeśli się jest zdolnym do pracy, kiedy ten nie bardzo daje się we znaki.
Mój dał się we znaki przez jeden dzień, a i tak miałam wrażenie, że to początki grypy. Pogoniona przez matką swą, ugotowałam sobie piwo z żółtkiem i miodem, które mnie wewnętrznie rozgrzało i już było lepiej.
Było to tak, żem wróciła do domu w piatek i pomyślałam, coś nadchodzi. Ale przeszło. A potem w sobotę przyszło z powrotem. Przeleżałam, przespałam, odpoczęłam, wypiłam grzane piwo. W niedzielę już tańczyłam przed lustrem w piżamie. Lekkie przeziębienie, czy może szybka reakcja na zbliżającą się grypę?
Wracam do pracy w poniedziałek, a w środę dowiaduję się, że koleżanka z pokoju udaje się na test, bo straciła węch i smak. Cóż mi pozostało? Czwartkowy test, piątkowy wynik i izolacja domowa do soboty, akurat przed świętami. Czwartek, piątek, wiadomo, praca zdalna, ale skoro jestem chora, to przecież nie powinnam pracować tylko się regenerować, czy nie?
No nie. I tak oto, od dziś z dziećmi w domu, przez cały tydzień, jeszcze. Do świąt w domu. Ja w pracy, oni w szkole. Ciekawe, jak to będzie. Ciekawe ile ważnych, a ile mniej ważnych rzeczy zrobię, albo zrobimy.
Tyle przecież można zrobić rzeczy popołudniami z dziećmi, w końcu to przedstawienie, ach, jak będzie dobrze, przecież tak lubimy.
A może ciekawe, ile ze sobą wytrzymamy?