Thursday 28 July 2016

Warszawa, pierwsza połowa

Opuszczając Wyspy na czas wakacji miałam nadzieję na polskie upały. Warszawa miała nas przywitać żarem z nieba, ciepłymi wieczorami i atmosferą wakacji. Taki miałam zaszły rok i tak miało być i tym razem.
Trochę jakby jednak mniej słońca, trochę jakby mniej atmosfery wakacyjnej w tym roku.
Wylądowaliśmy, na dworze lekko szaro, ale strasznie duszno. Dowiaduję się, że tak jest i już. Parno i pada deszcz, co jakiś czas.
Od razu z lotniska ciocia Iza zabrała nas taksówką do domu warszawskiej kuzynki babci Uli, gdzie spędzimy najbliższe kilka dni. Jak to bywa zwykle, obiad, kawa, pogaduszki. Trudno było się wyrwać z domu, ale w Warszawie bywamy raz do roku, więc trzeba wykorzystać pobyt do granic możliwości, dlatego razem z ciocią Izą pojechaliśmy na wieczorny spacer do centrum i na lody. Zaczęliśmy od ul. Chmielnej, bo tam ładnie oraz piękny sklep z zabawkami. Naciągnęliśmy ciocię na kilka sztuk bardzo potrzebnych rzeczy, a zaraz potem razem z wujkiem Darkiem wyruszyliśmy na poszukiwanie dobrych lodów.
Dodam jeszcze, że ciocia nam opowiadała, że gdzieś na Chmielnej muszą być takie specjalne lody, mrożone ciekłym azotem. I się udało!!! Lodziarnia Nice cream factory jest taka oraz taka.
A w naszym wykonaniu wyglądało to tak:




Wybrałam nie ten smak, co trzeba i okazało się, że połączenie chałwy z ananasem i truskawkami to nie najlepsza kombinacja. Nie, że był niesmaczny, ale chałwa ma zdecydowanie zbyt mocny smak i zabija wszystko inne. Dzieci miały banana, truskawkę i białą czekoladę. Zdecydowanie lepiej.
We czwartek rano ciocia gospodyni zgarnęła nas po kawie i mówi, że jedziemy na wycieczkę w miasto. Zabrała nas do Muzeum Wojska Polskiego, ale nieopatrznie zaproponowała plac zabaw w parku Ujazdowskim, więc oglądanie samolotów nasączone było atmosferą "chodźmy już stąd".
Chcieli nie chcieli, na myśli mam Isabelę



Niemniej jednak, sprawa niezwykle ważna, zdjęcie przy samolotach, bo polska szkoła sobotnia im. Dywizjonu jest, zrobione.
O, a w parku nie było schodków do zabawek z placu zabaw i trzeba było się wspinać po drabinkach, zwisać na sznurach i przeciskać w krętych tunelach na wysokościach. O zawał serca mnie to przyprawiło, ale dzieciom w to graj!!!
Czereśni bordowych se pojadłam, żeby poprawić stan zdrowia.


Cisnąć dziecków bardzo nie chciałam, bo popołudnie zaplanowałam im na siedzenie z moją licealną koleżanką, co wcale nie musi im się podobać.
Spotkać się z nią muszę, bo ostatnio widziałyśmy się rok temu i moje przyloty do Warszawy całkiem mi się dobrze logistycznie zgrywają z uzupełnianiem luk w kontaktach towarzyskich.
Umówiłyśmy się na 16 na "Patelni". Kurczę, co za nazwa, z roku na rok coraz lepiej poznaję topografię i nazewnictwo ścisłego centrum Warszawy.  Plan był taki, że znajdziemy bawialnię dla dzieci, a my posiedzimy na kawie, ale uznałam, że nie ma co marnować czasu na siedzenie, jeśli chodzenie jest takie fajne. Nasłuchałam się, że takie biedne te moje dzieci, że je tak ciągam po mieście i fakt, Leon wołał na ręce, ale generalnie było dobrze.
Spacer zaczęliśmy od... Chmielnej. Punkt pierwszy: Manufaktura Cukierków. Od pierwszego dnia żyć mi nie dali i tylko kiedy i kiedy, i czy pójdziemy do fabryki cukierków. To poszliśmy. Taki sklepik, gdzie ściana cukierków, lada z panią od kasy i szeroki stół za szklaną taflą, gdzie panie co godzinę robią cukierki. Zafascynowani patrzyliśmy przez ponad pół godziny, spróbowaliśmy kilku cukierków i uzupełniliśmy zapas landrynek na kilka lat.








Napasieni cukierami pomaszerowaliśmy w kierunku Starego Miasta, potem Nowego Miasta, a potem już na fontanny, gdzie okazało się, że można się pluskać, skakać, moczyć się bez końca. Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej, że tak można zrobić, bo wzięłabym stroje kąpielowe, a tak Isa i Leon kąpali się w ubraniach, które wzięłam ze sobą w razie gdyby wieczorem miało zrobić się zimno.
Nie zrobiło się zimno, ale każdy pretekst, żeby zjeść gorącego gofra i zapić herbatką jest dobry.
A potem zaprowadzili nas na Bulwary Wiślane, na frytki i siedzenie nad rzeką. Prawdziwie wakacyjny, ciepły wieczór, na leżaczku z widokiem na Wisłę, zrelaksowany, bez stresu, denerwowania się, z dziećmi biegającymi na placu zabaw i porcją super słonych frytek.





A u cioci był zegar fascynujący, który trzeba było obadać. Dudnił nam godziny i połówki.


Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...