Monday 27 March 2017

Kompot porzeczkowy

 Nienawidzę książek o II wojnie światowej. Mocne to słowo, którego nie używam za często. Bo tak mnie nauczyła zagranica. Hate jest na tyle mocnym słowem, że rzuca się nim w sytuacjach ekstremalnych. Tego się nauczyłam i tak mam, i mam nadzieję, że się to nie zmieni, bo podoba mi się to, że zostało we mnie trochę brytyjskiej jakości.
Czasem jednak używam. I dziś właśnie taki dzień przypada.
Isa przyniosła nową książkę ze szkolnej biblioteki. Joanna Papuzińska, Asiunia.
Wojenna autobiografia pięcioletniej Joasi Papuzińskiej. Napisana lekko i dziecku-przyjaźnie. Przepiękne ilustracje mojego ulubionego Macieja Szymanowicza. Przybliża dzieciom czas trudny do ogarnięcia, abstrakcyjny. Bo jak wytłumaczyć schron, głód, że mamę Niemcy zebrali, że sołdaty, że tata jednak wrócił z wojny. Isa słuchała z zapartym tchem, wszystkich 47 stron za jednym zamachem. A ja nie potrafiłam powstrzymać łez.
Że ta bezsensowna, okrutna wojna, dla widzimisię jakiegoś kretyna, który ma manię wielkości zabrała dzieciństwo, młodość, życie. Że to po prostu niesprawiedliwe. Że beznadziejne. Że bezsilność i zwyczajny ból.
A przecież nie żyłam w tamtych czasach.
Dlaczego więc muszę unikać jak ognia wszystkich pozycji o tematyce wojennej. Filmy, książki. Dlaczego jestem po nich taka nieszczęśliwa.
Bo nie wiem.

Ale otwieram kompot porzeczkowy, który pachnie prawdziwym latem i trochę mi się lepiej robi.

A potem wychodzę do dziadka na podwórko zapytać, czy potrzebuje pomocy przy wykańczaniu nowego chodnika i pytam też z grzeczności, dla zagajenia rozmowy, czy koło w taczkach wymieniał, bo wczoraj coś dłubał, widziałam. I odpowiada mi on "No, robiłem. Wymieniłem koło. Idź zobacz jak się dobrze i lekko teraz jeździ. Bez porównania z tym, co było wcześniej".
I uśmiecham się pod nosem, bo jak się nie ma syna, to się z córką, która trelinki  układa, na tematy budowlane dyskutuje. Co to trelinka? Też nie wiedziałam jak się toto nazywa. Oto toto 
O, nie. To nie jest trelinka. To jest trylinka. Człowiek się codziennie uczy czegoś nowego.
Tak wyglądał mój wcześniejszy warsztat pracy, zanim przystąpiłam do trylinki. Na podwórku zmiany zachodzą.


Wiosną zeszłego roku, przy pierwszych cieplejszych promieniach słońca dostałam list od administracji, tak jak zresztą całe moje wtedy, zagraniczne osiedle. Że nie można krzyczeć i żeby dzieci pozamykać najlepiej w klatkach.
Tutaj mamy sąsiadkę, koleżankę Onka z przedszkola. Przychodzi czasem. Biegają we trójkę jakby się szaleju nażarli. Drą się w wniebogłosy. Nie drzyjcie się!!! Chciałam zakrzyknąć. I nagle sobie uświadomiłam, że już nie muszę ich uciszać, bo nikt przez okno nie patrzy i wzrokiem nie zabija. Niech się drą ile chcą,  ja nerwicy przez to mieć nie będę.
Kilka razy musiałam się reflektować, zanim przestałam zwracać uwagę na wrzaski. Tak mnie tamten kraj wytresował.
 Znów widzę, że zostawił we mnie pobyt zagraniczny znak. Kilka cech, upodobań tam nabytych, zostało. Pomimo świadomości bycia wytresowaną, te dobre zmiany i nawyki cieszą mnie bardzo, myślę, że to dobrze i to bardzo cenię. Sprawdza się powiedzenie, że podróże kształcą. Niech wiec dzieci moje jadą za granicę na studia, jeśli tylko będą chciały. Albo do pracy. Albo, żeby tam żyć. Bo zmienia i ubogaca, otwiera.
Rozterki mam, że zabrałam im tę angielskość, wywożąc ich. Tyle, że gdyby tam zostały to nie byłyby mieszane w taki sposób jak ja. Bo te polskie dzieci tam, stają się na wskroś brytyjskie.
Ha! I pomyślałby ktoś, że jeszcze niedawno bałam się, że moje polskie dzieci nie będą polskie. Teraz narzekam, że są mało brytyjskie.

No i bocian już jest w gnieździe. Na razie samotny.

Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...