Dobra, przyjechałam, rozpakowałam, rozpoczęłam rok szkolny zdalnie i rozchorowałam się.
Rozchorowałam się jeszcze w trakcie urlopu, spociłam się, zawiało, z mokrymi włosami, późnym wieczorem wyszłam do sklepu. Niby ciepło, a jednak.
Daję radę, nawet nie w kategoriach wirusa opowiadam, a raczej przemęczonych rąk, naciągniętych nadgarstków, zniszczonych dłoni i potrzeby pedikiuru.
Tak oto wróciłam do dom. Za sobą zostawiłam Armagedon. Podłoga z ziemi, desek i płyt. Kilogramy wiaderek gruzu wyniesionego z domu. Po to tylko, żeby potem przywozić piasek, bo "ile wywieźć tej ziemi z gruzem jeszcze? Bedzie tyle?" "Bedzie".
No, nie było, trzeba było dowozić. To trochę tatę wkurza, bo mimo wszystko, kto by sie spodziewał, potrzebował porady.
Nic to, daliśmy radę. Wyjechałam, a nowa wylewka już była. Uff. Jeszcze tylko, no właśnie, cała lista zadań. Boję sie wymieniać. A na pewno jadę tam znów w następny weekend.
Daję radę również pomimo tego, że się rozchorowałam, zostałam w domu przez dwa dni na tzw zdalnym, po czym wróciłam do biura. Po to, aby mnie zlinczować. Bo koronę roznoszę. A procedur brak. Zadzwoniłam do lekarza, dostałam zwolnienie na kilka dni. Wcale nie narzekałam i wcale nie było mi żal.
Nie daję za to rady szkolnie. Nie umiem. Haha. Kilka miesięcy zdalnego nauczania, dwa miesiące wakacji, a mnie wybiło z rytmu. Staram się, ale kosztuje mnie to sto razy więcej, niż przed wirusem. Wszystko teraz jest na "przed" i "po" wirusie. Swoją drogą ciekawe, jak będzie się to wspominać za jaki czas.
Nie wiem jeszcze jak to ogarnę, ale mam nadzieję, że to tylko początki tak naprawdę. I jeszcze tylko tydzień i dwa i wrócimy do normy.
Taka podłoga, takie wiaderka. Gimnastyka.