Nie pamiętam, żeby mi ciasno było. Fakt, mniejsza byłam. Ale i potem, w liceum, już tylko z jedną siostrą i tatą mieszkając, jakoś nie czułam przeładowania ludzkim elementem.
No i przyszła refleksja, że jako dziecko i nastolatka siedziałam przede wszystkim w swoim pokoju. W dużym, z rodzicami tylko podczas obiadów, no i oglądania telewizji.
No i co, nie dałoby się tak? Jakże mogłoby być przyjemnie? Ile miałabym przestrzeni dla siebie, spokoju, porządku. Ale nieeeee. Trzeba obok matki na kanapie czytać, albo na podłodze coś kleić. Albo cały wieczór opowiadać o kotach z Klanów "Wojowników".
Kilka pierwszych dni, a ja nie mam już siły i płaczę wracając z pracy, dzieci wyssały ze mnie całą energię i zabrały całą przestrzeń.
Mój organizm zdążył zapomnieć już, co to znaczy ślęczeć przed komputerem długo jeszcze wieczorem, po zamknięciu wszystkich domowych, około-dziecięcych spraw, żeby pozamykać nie-około-dziecięce sprawy. Mój mózg chyba najbardziej. Tęsknię za wieczorem bez internetu, z książką.
Niby zwyczajny spacer, a jednak. Lornetka i zrobiła się z tego wyprawa. Mózg podziękował mi za to, że zabieram go na wyprawy, kiedy nic go nie ściska.