Monday 27 September 2021

Adres w lesie

To gdzie jedziemy? Podaj mi ten adres w lesie usłyszałam, kiedy oznajmiłam Alicji, że jedziemy i dobrze byłoby, żeby też pojechała. Bo nie widziała się ze Słoniną dwa lata.

Tego adresu szukała Słonina już jakiś czas temu, gdyż już jakiś czas temu ustaliłyśmy, że wypadałoby się spotkać. Dwa lata, a może nawet trochę ponad dwa lata niewidzenia się, wystarczy. 

Adres znalazł się gdzieś, powiedzmy, w połowie drogi. Między Kielcami, a Siedlcami. Najpierw jeden, 5 km od szlaków dostępnych dla niezmotoryzowanych, potem drugi, już tylko 3 km, przy Puszczy Kozienickiej.

No i tak. Gdzie tu zacząć. Może od tego, że przyjechaliśmy, oczywiście pociągiem, do Jedlni-Letnisko bardzo późnym wieczorem, a jesienią to to już jest noc. A wiadomo, nocą jest ciemno, a droga do ośrodka prowadzi przez las, w którym nigdy nie byłam, w nocy rzecz jasna także, a nie wiem, jak to jest nocą w lesie przecież w ogóle. Możliwości przejścia do ośrodka ze cztery. Przez wieś, las, nieoświetloną za bardzo, za to bardzo ruchliwą drogę. Przez wieś, dookoła zalewu, las, las, las. Przez wieś, dookoła zalewu, las, las. Przez wieś, las, długą ciemną drogę przy leśniczówce. Ciekawe. A ze mną dzieci, które liczą, że matka wie co robi, a także Alicja, która ufa mi bezgranicznie. A w głowie myśli, którędy?

Całe szczęście Słonina już była na miejscu,  a miała to szczęście, że szła szarówką. W telefoniczych konsultacjach ustalono, że najlepiej iść do leśniczówki, droga prosta, jedna ścieżka, nigdzie nie trzeba skręcać. 

Boisz się mamo? Nie bardzo synu, myślę, że fajna przygoda. A ja trochę tak, ale jakby tata był z nami to bym się nie bał, bo on pogoniłby wszystkie niedźwiedzie. To był pierwszy od bardzo długiego czasu komentarz Leona dotyczący ojca. Ciekawe skąd się wziął.

Także właśnie, bardzo późnym wieczorem dotarliśmy do Leśnego Ośrodka Edukacyjnego i dostaliśmy praktycznie cały hotel dla siebie, dwa studia naprzeciwko. To jest informacja niezwykle (no, no) istotna, gdyż w jednym salonie stydyjnym była kuchnia, a w drugim pokój dziecięcy i telewizyjny. Rozgościłyśmy się i zrobiło nam się bardzo przyjemnie.

Jak było? Cóż, różnie. Zdarza mi się tutaj przecież narzekać. Tak, koniec końców, kiedy tak sobie usiąść i pomyśleć, całość była super. Tęsknię za Słoniną, która była moją studencką towarzyszką, a teraz widujemy się raz na ruski rok. To jest plus, bo wiem już, że trzeba spotykać się częściej, i że nie ma co się zastanawiać kiedy. Ustalić datę i jej się trzymać. Przypomniało mi się od razu, jak to w poradnikach "lepszego życia" wypisują, żeby umówić się ze sobą na coś dobrego dla siebie, ale tak, jakby to miała być wizyta u dentysty. Takiej, z błahego powodu nie odwołamy. Tak też zrobiłam z tym weekendem, ustalanym już od kilku miesięcy. Jedziemy, powiedziałam, zadzwoniłam, zarezerwowałam, pojechałyśmy. Jak do dentysty. Te poradniki jednak nie są takie głupie czasem.

Miło było poza tym być z dala od ludzi i od miasta, czyli to, co chciałam uczynić już dawno, tylko znów. Zapomniałam, że to jak z wizytą u specjalisty. Miło było też wsiąść w pociąg z plecakiem. Nie zapachniało tym razem mocno przygodą, ale nad tym dlaczego, zastanowię się innym razem.

No i najważniejsze przecież, dowiedziałam się, że moje dzieci bez problemu przejdą 25 km i nie będą marudzić. Zakładając, że dostaną odpowiednią porcję energii. Drożdżówki i chrupki też dały radę.

Nie będę opowiadać gdzie i jak dokładnie. Zacytuję tylko Słoninkę: nigdzy więcej nie pójdę w obcy las bez mapy. Miałyśmy wydrukowanu opis oraz mapę w telefonie. No tak, albo my niezbyt mądre, albo coś nie tak z opisem. Jedno się na pewno zgadzało z tym, co napisali. Szlak był kiepsko oznakowany. Szliśmy, szliśmy i nie bardzo wiedzieliśmy, czy dobrze. A każdy zielony znaczek na drzewie wywoływał euforię. 

Pojawił się też trakt królewski, tak go nazywam, w miejsce rozjeżdżonej drogi (początkowo była rozjeżdżona, fakt, ale potem przeszła w piękną, świeżą, nową drogę). Mocno nas to zmyliło. Choć kiedy się na chwilę zatrzymuję z myślami, to czuję, że te koleiny, że ten trakt, że te pagórki, które się w końcu pojawiły doprawiły mi ten wyjazd bardzo mocno, a spacer przestał być mdły. 


Ach, no tak, i kładka przez wodę na sam koniec i Taniec Tych, Którzy Doszli, wykonany ze szczęścia przez dzieci. Ale! nie mogę nie podkreślić, że dzielne były, nie marudzące i w ogólnym rozrachunku, zadowolone. 

A potem to już tylko komary i hashtagpipipipilas. Tak się niektórym nie bardzo podobało. 

Natomiast poranne, niedzielne afterparty podobało się niektórym bardzo. Na spokojnie, powoli, bez planu. Czyli zupełnie nie w moim stylu. Może właśnie dlatego czuję ten niedosyt. Że to nie tak, że jak na dwa dni, to dwa dni ruszam nogami. Może nie muszę tych 25 km, ale kilka chętnie bym przeszła. Ale, ale, przecież dzieci nie marudzą! Chodźmy przecież!

Ale żeśmy nie poszli. 

I oto jestem w domu, i czekam, aby mnie mięśnie wszystkie zaczęły boleć, a one nic. Obraziły się, czy co? 

Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...