Sunday 16 October 2022

A w Krakowie uroczo

Spotkanie po latach.

Chciałabym napisać, że dziwnie, no, dziwnie, bo tyle lat, sześć lat, tyle co ja już w Polsce. Siódmy rok mi właściwie idzie, to tyle... No, ale nie mogę, bo te sześć lat, to jak jeden dzień. Jakbyśmy się wczoraj nie widzieli. A przecież młodszej córki nawet nie poznałam, jak na świat przyszła.

Oni mieszkają w górach, tych co tak blisko, ale tak daleko, bo żaden pociąg tam nie dojeżdża. Trzeba do Krakowa, a stamtąd autobusem. Dwie godziny! Dwie całe godziny, a my nie lubimy. A Beskid Wyspowy taki piękny. I tak cztery lata nie możemy się wybrać. 

Zarządziłam więc, choć może zaproponowałam właściwie, a oni się zgodzili! Dwa dni w Krakowie z Gatti, małżonkiem Jarosławem, Hanką i Julką.

Jakby pogrzebać gdzieś w blogu głęboko, to by się i Gatti, i Hankę, i Jarosława znalazło, jak jeszcze w Brytanii Wielkiej mieszkaliśmy. Julki właśnie się tam nie znajdzie. Znalazła się teraz. 

Kraków wspólnie podzieliło się na dwa: 1. na nogach po mieście; 2. po barach, też na nogach.

Każdy miał w planach co innego. Ja sobie nie zaplanowałam, ale jak już ktoś rzucił hasło, ja rzucałam się do jego realizacji. 

I tak, po pierwsze idziemy na obiad. No, to poszliśmy, blisko, smacznie i jakoś nie wyjątkowo drogo.

Potem, po drugie, do smoka, bo Hanka narysowała jednego i musiała sprawdzić, czy dobrze narysowała/wyobraziła/zaplanowała. No, to poszliśmy. Z rozpędu zaproponowałam Wawel, jakżeśmy już pod nim byli. Nie do końca się podobało, ale tu sobie przypominam z mojego wyjazdu #trzystarebaby, że nauczyłam się, że trzeba na wstępie ustalić, żeby nie było niezadowoleń. Chyba się źle nauczyłam, obiecuję, zrobię powtórkę.





Potem, chciano do CatCafe. Ja bardziej towarzysko, ostatnio nic mi tam nie smakowało. Dzieci całkiem aktywnie, małżonek Jarosław niechętnie.

W międzyczasie chciano Costę Cafe. Małżonek Jarosław bardzo, ciocia Halinka (która na każdy, oprócz leśnych i górskich, wyjazd ze mną jeździ, bo inaczej nie może, hehe) dołączyła do jego drużyny.

Skończyło się kawą u królików. Kotów nie, Costy nie, w każdym razie nie pierwszego dnia. Króliki na wybiegu, żeby do nich wejść należy uiścić opłatę w wysokości 20PLN. Szkoda, bo chciałam pogłaskać, a szkoda mi było piniądzów. Tera, kiedy patrzę na zdjęcia i widzę bobek na bobku, wiem po co ta zagroda.


Potem ktoś siedział do 2 nad ranem, ktoś (ja) poszedł spać o 22.30, chyba. 

Następnie wspólna poranna gra w planszówki, bierki i Dobble. Otwartość starszaków, odwaga średniaków. I brak kawy.

Więc.

Potem była ta wymarzona Costa, która małżonka Jarosława zawiodła na całej linii, gdyż huku uderzanego o pojemnik szota z kawą nie było. A urok kawiarni, to huk energicznego wyrzucania zużytej kawy. Tak, jak to Halinka w Ukeju czyniła.

Potem zapiekanki, kebab i frytki. Hankowa i Julkowa gonitwa za Leonem po wyznaczonych liniach na Małym Rynku. I Leon, który się obraził, że nie zapisałam się do jego drużyny. 

I tak żeśmy doszli do końca dnia i powrotu do domu. Niesamowite, jak to działa. Że tyle lat nie gadałyśmy, nawet życzeń urodzinowych nie wysyłałam z grzechu zaniechania, a tu proszę takie urocze dwa dni, takie urocze...

Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...