Spotkanie po latach.
Chciałabym napisać, że dziwnie, no, dziwnie, bo tyle lat, sześć lat, tyle co ja już w Polsce. Siódmy rok mi właściwie idzie, to tyle... No, ale nie mogę, bo te sześć lat, to jak jeden dzień. Jakbyśmy się wczoraj nie widzieli. A przecież młodszej córki nawet nie poznałam, jak na świat przyszła.
Oni mieszkają w górach, tych co tak blisko, ale tak daleko, bo żaden pociąg tam nie dojeżdża. Trzeba do Krakowa, a stamtąd autobusem. Dwie godziny! Dwie całe godziny, a my nie lubimy. A Beskid Wyspowy taki piękny. I tak cztery lata nie możemy się wybrać.
Zarządziłam więc, choć może zaproponowałam właściwie, a oni się zgodzili! Dwa dni w Krakowie z Gatti, małżonkiem Jarosławem, Hanką i Julką.
Jakby pogrzebać gdzieś w blogu głęboko, to by się i Gatti, i Hankę, i Jarosława znalazło, jak jeszcze w Brytanii Wielkiej mieszkaliśmy. Julki właśnie się tam nie znajdzie. Znalazła się teraz.
Kraków wspólnie podzieliło się na dwa: 1. na nogach po mieście; 2. po barach, też na nogach.
Każdy miał w planach co innego. Ja sobie nie zaplanowałam, ale jak już ktoś rzucił hasło, ja rzucałam się do jego realizacji.
I tak, po pierwsze idziemy na obiad. No, to poszliśmy, blisko, smacznie i jakoś nie wyjątkowo drogo.
Potem, po drugie, do smoka, bo Hanka narysowała jednego i musiała sprawdzić, czy dobrze narysowała/wyobraziła/zaplanowała. No, to poszliśmy. Z rozpędu zaproponowałam Wawel, jakżeśmy już pod nim byli. Nie do końca się podobało, ale tu sobie przypominam z mojego wyjazdu #trzystarebaby, że nauczyłam się, że trzeba na wstępie ustalić, żeby nie było niezadowoleń. Chyba się źle nauczyłam, obiecuję, zrobię powtórkę.
W międzyczasie chciano Costę Cafe. Małżonek Jarosław bardzo, ciocia Halinka (która na każdy, oprócz leśnych i górskich, wyjazd ze mną jeździ, bo inaczej nie może, hehe) dołączyła do jego drużyny.
Skończyło się kawą u królików. Kotów nie, Costy nie, w każdym razie nie pierwszego dnia. Króliki na wybiegu, żeby do nich wejść należy uiścić opłatę w wysokości 20PLN. Szkoda, bo chciałam pogłaskać, a szkoda mi było piniądzów. Tera, kiedy patrzę na zdjęcia i widzę bobek na bobku, wiem po co ta zagroda.
Potem ktoś siedział do 2 nad ranem, ktoś (ja) poszedł spać o 22.30, chyba.
Następnie wspólna poranna gra w planszówki, bierki i Dobble. Otwartość starszaków, odwaga średniaków. I brak kawy.
Więc.
Potem była ta wymarzona Costa, która małżonka Jarosława zawiodła na całej linii, gdyż huku uderzanego o pojemnik szota z kawą nie było. A urok kawiarni, to huk energicznego wyrzucania zużytej kawy. Tak, jak to Halinka w Ukeju czyniła.
Potem zapiekanki, kebab i frytki. Hankowa i Julkowa gonitwa za Leonem po wyznaczonych liniach na Małym Rynku. I Leon, który się obraził, że nie zapisałam się do jego drużyny.
I tak żeśmy doszli do końca dnia i powrotu do domu. Niesamowite, jak to działa. Że tyle lat nie gadałyśmy, nawet życzeń urodzinowych nie wysyłałam z grzechu zaniechania, a tu proszę takie urocze dwa dni, takie urocze...