Kania, Kania, krzyczę za moją siostrą, co Leoncjusz szybko prostuje- Nie, to nie jest Kania, to jest ciocia Kasia. No i już, wszystko wiemy.
Perspektywą przygody też nas przywitał. Ten Kraków.
Przyjechała Munia, której, wydaje mi się, nie widziałam sto lat, ale okazuje się, że te sto lat niczego nie zmienia i rozmawia się jakbyśmy się wczoraj widziały.
Umordowana przygotowaniami do Choinki, pakowaniem do Polski i jak zwykle niewyspana, ledwo patrząc na oczy zabrałam całe towarzystwo na nocną wyprawę na krakowski Rynek.
Towarzystwo było mi bardzo wdzięczne, bo nie ma jak piękne dekoracje na świątecznym rynku z kufelkiem grzańca.
Dla rozrywki należało wykupić pół straganów, lizaki, specjalne bombki choinkowe oraz pana, który wyrył imiona w podkowach na szczęście.
A dla mnie i tak grzaniec był najlepszy. Najlepiej na zimno, stwierdziły złośliwie Kania z Munią, kiedy podzieliłam się światłą myślą, że taki gorący i parujący, to ja wcale smaku nie czuję.
Leon nam w wózku zasnął i martwiłam się, że nie damy rady następnego dnia.
Jakżem się jednak myliła, gdy oba moje dzieciary wstały rano, nawet żwawo i bez słowa sprzeciwu pozwoliły się zaprowadzić do teatru na dosyć nowoczesny spektakl o Królowej Śniegu, w Teatrze Współczesnym.
Niby od 3-go roku, acz wydaje się, że Iss żywiej reagowała na sztukę, niż wszystkie dzieci przedszkolne, które razem z nami oglądały przedstawienie. Super jej się podobało.
Potem, potem pół dnia nad Wisłą, bo trzeba było kaczki oglądać.
I niby wydawało się, że tyle czasu mamy i co my z tym czasem zrobimy, a tu już trzeba było biec na rynek, na spotkanie z kolejną, dawno nie widzianą koleżanką, do restauracji, w której zakochałam się z miejsca.
A jeszcze w progu zapachniało kapustą i kotletami...
Ach, jaki cudny wieczór.