To ja sobie wezmę książkę, bo jak będziecie grać, żebym się nie nudziła.
Tak. W piątek przyjechałam do Krakowa. Wykończona. Trzy dni intensywnych warsztatów, dwie podróże pociągiem dziennie. Ciasny pokój bez przestrzennego widoku. Trudno się dziwić, żem potrzebowała spokoju.
Kiedyśmy się w pokoju rozgościli, a na kolację przyszło niedobre tejkewej, mogłam się rozłożyć. I bardzo, naprawdę bardzo chciałam iść spać. Ale się ktoś zaczął na dachu kamienicy bawić w umc-umc i tyle było mojego głębokiego snu. Potem Leon musiał mi koniecznie o pierwszej w nocy opowiedzieć ten film, który oglądali i znów umc-umc. A w międzyczasie jeszcze, jako, że to żydowska kamienica i restauracja koszerna na parterze, jakieś śpiewy i imprezy z tejże restauracji.
Wstałam ledwo żywa. Z bólem głowy. I trudno, se myślę. Poleżę. Nic nie muszę. Poleżę. O 13-tej poszłam po kawę. Każda kawiarnia fancy, bez krowiego mleka. A ja chcę zwyczajną kawę. W końcu trafiłam. Znów poleżałam. No i żeśmy się zebrali.
Bardzo to było miłe dla mnie spotkanie. Również dlatego, że tak przyjemnie było patrzeć na dzieci i ich doświadczanie pełności, dzięki spotkaniu z ojcem. Kawiarnia z kotem oczywiście była, no i te gry, no i pizza przepyszna. A potem lody. A potem poszłam już spać. Bo ileż można eksploatować to ciało moje i nie dawać mu spać. To poszłam.
Takie to było wszystko barwne i intensywne. Tak, jak te krótkie zdania, które tu wypisuję, bo innymi nie umiem oddać tego, jak się czułam i ile dobra dało nam to spotkanie.
A następne za miesiąc.