Thursday 22 December 2022

Sama na lotnisku

Nie wiem, jak oni tutaj wytrzymują. Tu jest za dużo światła. Bolała mnie głowa. 

Rzeczywiście, Warszawa przed świętami to jedna wielka choinką, przynajmniej nocą.

Isa poleciała. Sama do Londynu. LOT mówi, że trzynastolatka może latać sama, bez asysty. Stres był mocny i trwał przez cały tydzień przed wylotem. 

Cieszył mnie wypad do Warszawy i zaplanowany wspólny wieczór na świątecznym jarmarku, który na pewno gdzieś tam, w centrum był. Nie wiem, nie mogę potwierdzić, gdyż nie widziałam. Przepełniona ludźmi, zaśmiecona światłem i rozpychająca się łokciami pośpiechu Warszawa nie dla Leona.

Nie dla mnie zresztą też. Nie umęczyła mnie tak mocno, jak tego wysokoczującego dziesięciolatka, ale za dużo ode mnie chciała, za mocno cisnęła. Wiem, choć próbowałam nie czuć. Tak strasznie chciałam do tego przedświątecznego harmidru. Co pokazuje również, że zanikająca w zastraszającym tempie fascynacja świętami, lub otwartość na czucie i przyjmowania, na chwilę wróciło. W zastraszającym piszę, gdyż chciałabym, żeby jednak było. Czułość i wdzięczność zawsze łatwo przychodziły w okolicach Bożego Narodzenia. Od pewnego czasu postanowiły się nie pokazywać, a ja powoli coraz mniej zaczęłam cieszyć się z krzątaniny.

Ba! Ja tego nie lubię! Kto to wymyślił, żeby w grudniu usypiającym, miotać się pomiędzy jednym zadaniem a drugim! Z drugiej strony czasem sobie myślę, że to wszystko tylko po to, żeby w ciemnościach nie oszaleć, depresji nie dostać i być jednak blisko, bo dzięki temu energi więcej być może. Tylko. Może to po to, żeby nie zasypiać, bo przy zasypianiu za dużo myśli może, to po co? 

Pomieszałam se te dwie teorie, czuję, że gdzieś się stykają. Dla Państwa taka refleksja.

Trochę nas bolały brzuchy. Trochę się przejedliśmy chińszczyzny, bo w jadłodajni z polszczyzną (określeniotwórstwo Leona) śmierdziało kapustą kiszoną, akurat gotowaną. Trochę byliśmy podziębieni, w przypadku Leona nadal trochę chorzy. Herbata też dobra, wystarczająco dobra na warszawską przygodę.



A Isa.

Poradziła sobie. Wiadomo przecież. Trochę się nie spieszyła do bramki, więc kiedy wypytywali ją jak to ten brytyjski paszport i jak to po polsku, i jak to mieszka tu, a leci tam i ten brytyjski paszport, narobiła kroków przestępując z nogi na nogę, martwiąc się, że samolot bez niej poleci. Teraz już wie, że lepiej poczekać chwilę, niż się spóźnić. Inna sprawa, że bez niej by nie odleciał, a nawet jeśli, to zdążył by ją poinformować, że sori lecimy, bo nie rozumiemy, że paszport brytyjski, że język polski, że życia tu, a tam. 

Czy się martwiłam? Nie bardzo, nie chaotycznie, rzeczowo bardziej i jak to ja, zadaniowo. Leci, trzeba wykespediować. Co mi przypomina właśnie o liście grudniowej, o cieście, łańcuchach, grze Mikołajowej. 

Sprawdziłam tylko, czy wie, gdzie ma iść i co robić, i wróciłam z Leonem do domu. Wieczorem upiekłam trzy podpieki do Brazylianki, spakowałam nas na święta i poszłam spać. Masy zostawiłam na rano. I wszystkie punkty mogłam odhaczyć.

Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...