Saturday 8 November 2014

Cały tydzień zleciał

Nie wierzę, no nie wierzę. Babcia Ula ogląda zdjęcia halołinowe i stwierdza, że nie ma się czym zachwycać, bo kostium Leonka to żadna rewelka. No, jak mogła. Kostium, z którego jtem najbardziej najdumniejsza. Magiczny pas, który stworzyłam w halołinowy poranek z odrobiny materiału, folii aluminiowej i zakrętki od witaminy C. Piękny taki, że nie potrafię skończyć się nad nim zachwycać, a ona, ta babcia, stwierdza, że "eeee, taki?..?"

Nie spoczęłam na laurach i nie siadłam se na dupie od piątku, bo choć napisałam i naprawdę poczułam, że to pięknie nie musieć nic robić, bo właśnie skończyło się tworzyć kolejne dzieło, to jakoś nie potrafię. Jakoś?
No, jakoś tak nam wyszło, że w sobotę urodziny u kolegi z klasy, o 11 rano, a do kolegi idzie się obok Zosi. Więc zaszłyśmy tam, zgarnąć Zosię, która nie wiedziała-jak na prawdziwą kobietę przystało-czy wybiera się, czy chce na imprezę. Poszła, więc należało ją do domu odprowadzić i już zostałyśmy na kawę i miskę zupy.
W niedzielę carboot i koniecznie musiałam iść, bo nie mamy rowerka dla Leonka i hulajnogi dla Isabeli. Rozpadało się, dzieci zostawiłam u Żanety, po powrocie znów się zasiedziałam.
W poniedziałek spotkałam na polskiej grupie Gatti, a po niej pół dnia przesiedziałyśmy gadając przy kawie.
We wtorek pięknie było, plan poczyniłyśmy do parku iść po szkole. Zadzwoniłam więc do Gatti, bo przyjemnie byłoby Hankę zobaczyć znów. Ale się rozpadało.. Popołudnie przełaziłyśmy po B&Q, bo maja tam w kafejce takie fajne zielone, okrągłe cukierki, i czy ona, córka moja może. Wycieczka nam z tego wyszła, bo i półek na gry planszowe szukaliśmy, i karmniki oglądaliśmy i Christmas już wszędzie jest.
W środe była u nas Zofia po szkole, a przedpołudnie przesiedział Leon u jego Filipka i jego Maciusia, bo ja musiałam na deptak, prezent dla ojca na 40-te urodziny kupować. W czwartek, piątek tato był w domu, a to się wiąże z brakiem spotkań z koleżankami. No i jeszcze tylko skok na deptak w piątek po szklanki do pomalowania dla taty, na jego urodziny i już wekend.
 Refleksja mnie naszła, żem się dała, na razie tylko psychicznie, wciągnąć już w tę machinę produkowania przedświątecznego szaleństwa. Wszystko bym kupiła, tyle rzeczy jest pięknych i tak bardzo mym dzieciom potrzebnych, że muszę. Wszystko takie ładne, że chce się mieć. Mieć, żeby dać. Listę mam tak długą, że nie starczy mi pensji z trzech miesięcy, żeby wszystko kupić. A to dopiero moje dzieci. A gdzie dzieci moich przyjaciół i rodziny, się zapytam?
Ale póki co twarda jestem.
A wekend, jak to wekend, impreza za imprezą. Tym razem w stylu bułgarskim, całkowicie nie po angielsku, szok przeżyłam, bo nie tylko marchewkę z ogórkiem i winogronkiem serwowali. Wystawne przyjęcie, że się jak w domu poczułam.
Isabela zadowolona, że Zosia była, bo wiesz mamo, opowiada mi parę dni temu, my z Zosią robimy rzeczy tak samo, bo my jesteśmy siostry. Zosia mówi, że to trudno, że nie jesteśmy siostry. 

Przyznam, że lubię  z moimi dziećmi rozmawiać, nawet bardzo. Albo słuchać. Zwłaszcza, kiedy popisują się znajomością słów trudnych. Każdemu podług wieku. I tak Isabela tłumaczy Leonkowi, że nie musi mu nic robić, ona ewentualnie może to zrobić.
Natomiast Leon tworzy zdania złożone, posługując się łącznikiem to znaczy oraz tłumaczy cioci Izie, która się na Skype drze do ojca moich dzieci "cześć Hoss", że tata nie jest po polsku, on jest po angielsku.

I jeszcze mnie dziś w wielki deszcz wyciągnęły na pokaz fajerwerków, na godzinę 19.00. Pięknie jest mieć dzieci, tyle zajęć człowiekowi wynajdą.

Kwiecień na niczym prawie

Nic się nie dzieje. To znaczy nie, dzieje się zawsze. Co u ciebie darling? No, nie wiem, jak ci opowiedzieć w jednym zdaniu wszystko co się ...