Sunday 23 April 2017

Jak zaplanowałam a co potem zrobiłam, czyli impreza urodzinowa z hiszpańskimi elementami

No cóż.
Dziecko w tym roku zażyczyło sobie imprezy.
Najpierw chciała w sławetnej Kulkolandii, której nie potrafię zdzierżyć, bo zawsze jest tak samo. Nigdy mnie nie zaskoczyła ta imprezownia, zawsze ta sama pani, zawsze te same rekwizyty, zawsze te same zabawy i zawsze te same szarobure malunki na twarzach. O, nie!
Pogadałyśmy i zaproponowałam, żebyśmy zrobiły coś innego.
I w końcu wpadłam na pomysł, że skoro chce się nauczyć mówić po hiszpańsku, to może Hiszpańska Imprezka?
Miesiąc się przygotowywałam, czytałam, planowałam, ustawiałam, rysowałam wycinałam, plan czyniłam.
A plan wyszedł wyśmienity, co do minuty. Byle tylko pogoda dopisała, bo to wszystko, w tym planie, najlepiej wyjdzie nam na dworze.
A tu prognoza pogody straszna. W sensie, że deszcz i zimno, chmury i szaro. I co ja zrobię.

Na początek znalazłam pomysł zrobienia projektora z pudełka po butach, telefonu i lupy. Pomyślałam więc, że krótki filmik o ciekawostkach z Hiszpanii to będzie całkiem interesujące. Niestety pudełko nie wyszło. Nie wiem, czy za jasno, zła lupa (choć mówią, że taka za dolara wystarczy) czy też brak moich, po prostu, umiejętności. Musiałam zostać przy laptopie, a to nie była już taka atrakcja.
Zmusiłam ich jednak do 5-minutowego skupienia się. Poznaliśmy potem nazwy owoców po hiszpańsku i jak brzmią nasze imiona w obcym języku. Tyle, że tylko moje brzmi inaczej i ja jestem Senora Ines Fresa, bo moje ulubione owoce to truskawki.
W programie mieliśmy też robienie kwiatów z bibuły na opaskę, malowanie masek Zorro (niby nie hiszpański, ale po hiszpańsku mówi), kolorowanie wachlarzy i kastanietów, które kleiłam moim ostatnio ulubionym narzędziem, pistoletem na klej.
 Na ozdabianie kastanietów brakło czasu, ale na taniec zawsze będzie czas. Wyjęłam apaszki z szafy, obwiązałam każdą dziewoję w pasie i włączyłam zestaw utworów Flamenco. Zachwyciłam dziewczyny chyba, bo kiedy powiedziałam, że czas na tort, to nikt jakoś nie zwrócił na mnie uwagi. Szaleństwo nadal trwało, muza na maksa, pląsy, stukanie kastanietów i zacięte miny tancerek.



Jakiś miesiąc przed imprezą zaczęłam rysować i malować. Makietę najpierw, żeby można było zrobić zdjęcie jak na festynach się robi, a później postaci do przedstawienia o Byczku Fernando. Całe szczęście, że nie zostałam z tym sama, bo nie dałabym rady. Zaciągnęłam do pomocy Kanię do trzymania tła, którego miałam dwa-łąka i arena w Madrycie. Aliss machała byczkami i trzema panami w śmiesznych kapeluszach. Prób miałyśmy trzy, choć właściwie to ja miałam trzy, bo dziewczyny tylko po dwie, w tym jedną tylko ze mną, a drugą już generalną we trzy. A i tak poszło świetnie. Szkoda tylko, że Jubilatka miała teatrzyk w nosie i wymykała się z widowni do kuchni po soczki, razem z koleżankami. No, kto to widział, żeby po pierwsze z widowni wychodzić, choć antraktu nie było, a po drugie nie słuchać matki.


Tort uczyniła Kasia. W piątek wieczorem, a w sobotę rano kończyła. Pierwszy raz takie cudo robiła i oczywiście była niezadowolona, choć ja osobiście uważam, że takie piękne dzieła aż żal ciachać nożem.
Resztkami masy cukrowej ozdobiłyśmy babeczki, które też piekłam w sobotę rano, bo choć chciałam je zrobić w czwartek z Isabelitą, to niestety dopadła mnie 4-dniowa migrena, która odeszła chyba dopiero w piątek wieczorem. Żadna przyjemność zajmować się sprzątaniem, ozdabianiem, kupowaniem i gotowaniem z pulsującym oczodołem. I znów "całe szczęście, że", bo jakbym nie miała Kani, to wszystko spadłoby na mnie. A tak wysłałam jej listę przykładową menu na urodziny, a ona przyjechała z produktami, choć przecież nie prosiłam. Co ja bym bez takiej siostry zrobiła?
Przywiozła bataty, tortille i plan kuchennego działania. Mieliśmy wiec tortille zapiekane z serem, suszonymi pomidorami w oleju, pieczarkami i chyba papryką. Mieliśmy frytki z marchewki i batatów, a do tego dwa rodzaje dipów. Mieliśmy koreczki, ciasteczka, kanapeczki, tonę chrupków i popcorn. Oraz marshmallows from scratch, domowe z glukozy i miodu, i może czegoś jeszcze. Ech, komu by się chciało miksować miód z glukozą przez 15 minut? A niektórym się chce.







Bez czego nie byłoby  hiszpańskiej imprezy, według wszystkich poradników? No tak, bez pinaty. Pewnie da się ją gdzieś kupić, ale ja nie mam pojęcia gdzie, więc przeszukałam internet z pytaniem jak to zrobić. A potem dmuchałam, żeby schła, bo nie wiedziałam, czy te 36 godzin od czwartku w nocy, wystarczy. 
A siedziałam przecież z mamą kilka dni temu i mówiłam do niej, że jakoś tak mało mam chyba przygotowane, bo paniki nie sieję, nie latam z kąta w kąt jak poparzona i zasypiam wieczorem bez nerwówki. A mama mówi, że no, nie chciała krakać, ale jej też się wydaje, że jakoś tak mało, bo cisza w domu. 
Ale nie, wcale nie mało. Bo jak już pinatę i babeczki zostawiłam na ostatnią chwilę, to wszystko mi się poukładało i nie siedziałam bezczynnie, w oczekiwaniu na gości.
 
36 godzin wystarczyło i proszę bardzo, powiesiłam po uprzednim ozdobieniu jej w sobotę rano (!) i wrzuceniu cukierów kilku kilo.

To był drugi  po "pin the tail" punkt programu. A może trzeci po flamenco? Nie wiem, wygląda na to, że wszystko się podobało. Nawet te edukacyjne elementy na początku były do przeżycia.
W planie był jeszcze Color colorito, gra w szukanie kolorów i La Arana, czyli pająk, który wyłapuje przebiegające dzieci. Chciałam jeszcze potyczki Zorro, albo byka z czerwoną płachtą, ale po pierwsze nie było już czasu, a po drugie chłopaków i tak wyniosło do Leona i jego zabawek.


Niedosyt czułam, bo tylko 12 dzieci miałam, a ja przecież na minimum 40 wolę robić i dopiero wtedy czuję się spełniona. A poza tym, co trzy głowy to niejedna. Nie ma to jak burza mózgów, pomysł na pomyśle, no i jeszcze akceptacja tego co powstało, krytyka tego co niezbyt i podpowiedzi. No tak było, kiedy robiłyśmy nasze imprezy na emigracji. Tutaj czytam scenariusz, opowiadam o pomysłach i punktach od tej do tej minuty, a reakcji żadnej. No może "aha, no, no i co dalej, aha, no, no nie wiem" . I tak siedzę i opowiadam i czytam co będzie po kolei i co będziemy mówić i myślę sobie: "gdzie są moje koleżanki od eventów?!?!?!?!".

Rodzice przyjechali po dzieci o umówionej porze, rozsiedli się na kawie i ciastkach. Mogłam sobie w końcu usiąść, poplotkować i cieszyć imprezą "po dorosłemu"

Kwiecień na niczym prawie

Nic się nie dzieje. To znaczy nie, dzieje się zawsze. Co u ciebie darling? No, nie wiem, jak ci opowiedzieć w jednym zdaniu wszystko co się ...