Zresztą, zmierzyłam, droga do kościoła zajmuje nam 2 minuty i 36 sekund.
Tak się przestałam spieszyć, że dopiero późno w nocy robiła farsz do jajek i wysyłałam dzieci na ogród po szczypiorek, w ciemną noc, na straszliwie niebezpieczną wyprawę.
Ileż to radości, takie zbieranie czekolady w liściach, na gałęziach, a jeszcze jak ta czekolada ma taki sam kolor jak liście. O, to jest dopiero radocha. Staruchy dawno poszły do domu, uznając, że wszystko, co się pochowało zostało odnalezione, ale nasze dzieci nie. Nadal szukały. I co dziwne, znalazły to, czego my byśmy już nie szukały.
Ładna pogoda nie obraziła się na nas i została. Mogliśmy iść na spacer, na rolki, na rower, bo Leon właściwie już jeździ, po trzech podejściach.
Pięknie tu u nas. Jak się to ma cały czas to się nie widzi, ale jak się z miasta przyjedzie, to jakoś tak wchodzi w kości i spokój błogi ogrania.
W poniedziałek powódź w domu. Leon z Isą, zmotywowani przez wujka napadli na nas i na dziadka. Tyle, że dziadek nie w ciemię bity. Złapał broń i tak powstał powódź. Jak za starych czasów.
Ech, sentymenty.
Piękne, wiosenne święta.