Friday 25 March 2016

Wycieczka

Wielki Piątek, ludzie w kościele klęczą, nad soba i istotą istnienia dumają, a ja się na wycieczki wybieram.
Cóż, co kraj, to obyczaj. Tutaj się czas wolny i pogodę ładną celebruje oraz poluje komercyjnie na czekoladowe jaja. Wycieczka do lasu, na wzgórze zwane Box Hill.
Basia nas z Emilką i resztą bandy zabrała, bo się za nami stęskniła, a poza tym ma wielki samochód i szkoda, żeby się miejsce marnowało, a poza tym, takie wyprawy są najlepsze w kupie.
 Urocze miejsce, zapewne będzie bardziej urocze, gdy pojedziemy powłoczyć się po szlakach i szlaczkach.Tymczasem mieliśmy namiastkę w postaci małego szlaczka, po którym trzeba się było przejść i zebrać odpowiedzi do pytań-wskazówek rozwieszonych na gigantycznych jajach, na drzewach. Radość wielka, bo błoto po kolana. Isa gumiaków nie ma, bo trzeba po nowe do sklepu, a mi jakoś nie po drodze. Leon ma. Alem je zostawiła w samochodzie, bo uznałam, że jeśli okaże się, że trzeba je jednak założyć, to ja się do tego samochodu wrócę. Jakżem się zdziwiła, gdy się okazało, że samochodu w pobliżu nie dało sie postawić, bo ludziom odbiło i się na wycieczki do lasu wszyscy nagle wybrali, więc po gumiaki musiałabym sie trochę przejść.
Nic to, nie o butów zmarnowanie tu chodziło, lecz o przemoczone stopy Leona.
Całe szczęście, buty okazały sie super wodoodporne i nic nie przemokło. A oklejone było błotem dookoła.

W planach też było rzucanie udekorowanymi w domu jajami z górki. Żeby się rozwaliło całkiem, żeby dostać nagrodę.
Zrobiliśmy więc połowę szlaczka, wróciliśmy biegiem z jajami. Emilka w tyle, bo osłabiona i gardło zaczęło ją boleć, Isa siadła, odmówiła rzucania, Leon ustawił sie do rzutu. Emilka z nim.
Rzut:

Zjedliśmy lunczyk, pooglądaliśy widoki i można było rzucić się na zakończenie szlaku.

Godzinę, godzinę szliśmy! A one nic, te dzieci, Ani razu nie zamarudziły. Ze nogi, że zmęczone, że do domu, że usiąść, że gdzie bajka. Tylko Emilka trochę spokojna była, ale już ją coś brało, więc nie ma się co dziwić.

Jest taka piosenka:
Opłotkami przez ogródek idzie pierwszy krasnoludek
Dokąd idziesz mój malutki
Ide do swej krasnoludki
Szabadabada, dibidibidi 
szabadabada, dibidibidi 
 szabadabada,dibidibidi
 idę do swej krasnoludki
A potem drugi krasnoludek, trzeci, czwarty itd.

O ile lepiej się maszeruje z pieśnią na ustach! A nam trzeba było dojść do samochodu, tego co to dla niego nie było miejsca na parkingu. 10 minut, powiedział tata Emilki. Okej tato Emilki, zaśpiewamy piosenkę! O maszerujących dzieciach, o zajączku, o maszerujących dzieciach i w końcu o tych krasnoludkach. 22 krasnoludków zapytaliśmy w piosence gdzie stoi samochód. A i tak tego samochodu nie było.
No dobra, w końcu doszliśmy. Dzieci padły, Leon prawie zasnął.
A tu plan dnia nie zrealizowany. Bo jutro święconka, a jaja nie pomalowane. Wpadliśmy więc do domu, rzuciliśmy bagaże wycieczkowiczów, po kanapce i w drogę. Spotkanie u drugiej Emilki.


I możnaby już zakończyć dzień, ale przecież nie mamy babeczki do koszyczka. Powrót do domu o 19. Kąpiel szybko, zmiana pościeli raz dwa, żeby ładnie pachniało, babeczki raz dwa trzy, w kształcie pisanek. I już. Godzina 20, leżymy w łóżku.
A w międzyczasie małżonek z gorączką i dreszczami, ledwo na oczy patrzy, i to nie taka zwykła męska grypa, kiedy na 36.8 ledwo się palce rusza i mogę popatrzeć i poudawać, że współczuję. Taka, że trzeba było się zająć i szklankę wody podać.
Zapewne to swieże powietrze tak mnie ustawiło, że nie miałam ani trochę nerwa i wszystko mi gładko poszło. A może dzieciom też swieże powietrze służyło i to dzieki nim wspólpraca była owocna? Tak czy inaczej mam nadzieję, że Basia mnie jeszcze kiedyś zapakuje do bagażnika swojego wielkiego samochodu i zabierze na wycieczkę.

Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...