Monday 28 March 2016

Wielkanoc 2016

Znów nie zrobiłam planu plackowego i znów babcia zapytała, co ze mnie za gospodyni, która nie wie co będzie w święta miała i nie zaopatrzyła szafek i lodówki. No, taka. Mnie się nigdy nie spieszy. A potem dzień przed uświadamiam sobie, że ja to bym chciała jak kiedyś, za czasów świąt w rodzinnym domu, czyli przynajmniej 4 ciasta do wyboru przy porannej, świątecznej kawie.
Padło na sobotę. Wyjątkowo wiedziałam, że chcę mazurka i ciasto marchewkowe. Wszystko miałam, czym tu sie przejmować. Oprócz przepisu na ciasto marchewkowe. Szukam. A tam orzechy, ananasy z puszki i inne cuda. No, kto to widział, żeby do prostego ciasta. Takie wymyślanie.


Zanim jednak przystąpiłam do pieczenia, pojechałam z dziećmi poświęcić jaja, obejrzałam film, podałam obiad, przeprowadziłam milion rozmów z koleżankami o świątecznych życzeniach, przedyskutowałam zakupy w polskim sklepie, które robiła dla mnie Basia, w miedzyczasie dwa razy rozłączałam się z Żanetą, telefonicznie postanowiłam upiec sernik, którego nigdy jeszcze nie piekłam i dlatego dopisałam Basi do listy ser z wiaderka.Bo Isa lubi, a w sklepie nie mieli gotowego ciasta.
A potem upiekłam mazurka.
I nastawiłam na sałatkę.
Odebrałam zakupy.
Zrobiłam sernik. Wsadziłam do piekarnika po dwukrotnej konsultacji z ciocią Kasią w Pl. Pokroiłam sałatkę.



Trzy razy dzwoniłam do cioci Kasi zapytać, czy sernik na pewno już upieczony, bo pękł.
Położyłam dzieci spać.
Zrobiłam ciasto marchewkowe i masę serkową, która poszła do lodówki.
Ogarnęłam chatę. I była dopiero 22.30! Nie żadna tam "po północy"!

No i co z tego? Przestawiłam zegarek i juz była 23.30. Zanim się położyłam spać i sprawdziłam jak się ma Isa, która całe popołudnie miała tak wzdęty nie wiadomo od czego brzuch, że jej żebra wypchało, było już dobrze po nowej północy. Świadomość, że rano wstaję z budzikiem, żeby na mszę iść wcale nie pomogła. Parę godzin później obudziły sie obie sztuki, jedna pić, druga siku. Przy okazji odkryli kilka jaj porozrzucanych przez Easter Bunny. Spania nie było przez najbliższe pół godziny.
Równie dobrze mogłam była piec całą noc. Tak samo byłabym zmęczona. A i tradycji domowej stałoby się zadość.
Jeśli o tradycji mowa, zaraz po polowaniu na jaja, poupychane przez królika i tatę w nocy po kątach, śniadanie wielkanocne. Zwłaszcza, że Isa uwielbia pieczony karczek z paczki od babci z sałatką jarzynową. Podobno najlepsza jaka zrobiłam. A nie wiem, może się mojemu mężu kubki smakowe zmieniaja na bardziej polskie, po latach ćwiczeń i praktyk.



Potem rzecz jasna kawa i trzy rodzaje ciasta!!! A potem błogie lenistwo. Mąż obiad zrobił, a ja zajęłam dzieci dokończeniem wielkanocnych dekoracji. Lepiej późno, niż wcale.

 





 I pomyśleć, że to już koniec świętowania, bo Lany Poniedziałek jeszcze nie jest dzieciom moim znany, ale oto:
-wychodzimy z domu popołudniem na rowery do parku, a tu jak nie lunie, nagle, jakby sie chmura urwała. Odpuściliśmy sobie park, zrobiliśmy małą rundkę, wracamy do domu. Przestało padać.
 -siedzę na kanapie, piszę niniejszy post uważnie skupiona a tu jak nie spadnie na mnie kroplicho wody ze szklanki małżonka

To żeśmy odrobili. Szkoda tylko, że nie odkryłam zaangażowania małżonka w polską tradycję wcześniej. Dzieci miałyby rozrywkę i śmieszny dzień.

Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...