Friday 9 April 2021

Z pamiętnika ozdrowieńca

Kiedy wynik covid-testa wyszedł pozytywny zastanowiłam się przez sekund pięć, cóż my będziemy czynić, czy damy radę i jakie zadania wynaleźć muszę.

Nic nie musiałam, poukładało nam się wszystko pięknie, a z racji lekkiego przebiegu choroby, byłam radosna, żeby nie powiedzieć, tryskająca energią.

Do czasu.

Po izolacji. 

Dzień pierwszy. Niedziela.

Hura!!! Mogę wyjść z domu. Do odebrania książka i nowe żarówki. Hulajnoga i w drogę. Słońce, ciepło, wiosna. Jak przyjemnie. Szkoda, że dzieci nie mogą wyjść. W drodze powrotnej odbieram video call z rodziną, bo się martwią, że czekoladowe jaja nie zostały odnalezione. Energia rozpiera. Reszta dnia między kanapą a kuchnią. Trzeba przecież nakarmić, ale hiszpańskie komedie wzywają!

Dzień drugi. Poniedziałek.

Bez zmian. Leżę, odpoczywam, czerpię przyjemność z bycia. Noc wcześniejsza, niż przez ostatnie dni, jutro do pracy. Jak fajnie, wychodzę z domu, do ludzi. Najwyższa pora się poruszać.

Dzień trzeci. Wtorek.

Czy dobrze poczułam, że mózg mi się wyłączył na jedną sekundę. A te światełka podczas porannego marszu do pracy, mrygające pomiędzy przechodniami, to co to? Coś mignęło, nie wiem co, czy to omamy jakie, czy to po covidzie? Głowa pełna puchu, ale dzielnie do pracy idę.

W pracy dobrze. Spokojnie. Zdawało się. Do południa. Zjazd taki, jakby mnie grypa atakować planowała. 

Powrót do domu zajął mi godzinę. Czyli dwa razy dłużej niż zawsze, ale, ale po drodze zahaczyłam o inpost, drogerię i skierowanie na badanie krwi. Weszłam, siadłam na kanapie i prawie się rozpłakałam. To jest niedobre być taką zmęczoną. Z ledwością wstałam, zrobiłam zakupy. I mrożona pizza na obiad. 

Zalegam na kanapie, w niemocy.

Światło zgaszone o 20.45 a w mojej głowie pulsujące reflektory.

Dzień czwarty. Środa.

Rano trzeba zrobić zupę na później. Dzieci, żeby się nakarmiły, kiedy ja w pracy. Jarzynowa woła mnie z kuchenki. Zjedz mówi. Będziesz rozgrzana, będzie Ci lepiej, poczujesz szczęście w trzewiach.

Zupa miała rację. Świat zrobił się kolorowy. Droga do pracy łatwiejsza.

Przy biurku to samo. W domu prosty obiad. Dwie godziny na kanapie. Dogorywam. Nie mogę nawet czytać. Ok 20 cudowne ozdrowienie. Zupa. Serial w telewizorze. Spać.

Dzień piąty. Czwartek.

Hm. Nie ma tragedii? Wstałam normalnie, spokojnie, nawet rześko? Gdzie haczyk?

Aaaa. W pracy w południe zjazd na kilka godzin no tak.

Powrót godzina. Na obiad pyzy od Zychowicza. W domu zjazd, od 18 do 20. Może włączymy film. Hiszpańska komedia i puenta.

Bea, na przestrzeni lat poznasz wielu ludzi. Są ludzie, których zawsze będziesz chciała mieć w życiu. Nie pozwól im odejść.

Cudowne uzdrowienie około 21. Dobranoc.

Dzień szósty. Piątek.

W pracy sporo pracy. Zajęta cały dzień nie myślę o pierdołach. Aż do zjazdu w południe. Spać. Gdzie jest kanapa? Poduszka? Do domu.

Po drodze odebrać książkę dla starszej pani o menopauzie. Trzeba się zacząć przygotowywać. Nie wiem, czy za pięć, czy za dziesięć lat. 

Na obiad naleśniki. Smażę, słucham hiszpańskich piosenek (uzależniłam się od dźwięku tego języka), patrzę na zegarek, 18.00. Niemożliwe. Gdzie mój zjazd? 

Aaaa, przyszedł zaraz po usmażeniu naleśników.

Weekend przede mną. Śmieję się, że to kara za łagodny przebieg choroby.




Niespodziewane refleksje zamulonego umysłu

Albo nowy telefon, albo aparat. Kiepskie zdjęcia robi ten mój sprzęt. Udałam się do KCK na spektakl Teatru Tańca. Dwie części były. Zobacz j...